Wrócili, silniejsi i bardziej zwarci, a ja zacierając rączki z radości że zmienili zdanie w kwestii zawieszenia/zakończenia działalności (zanim jeszcze album odpaliłem) już miałem jak się okazało uzasadnione przekonanie, że nie cieszyłem się na wyrost, bo jakości Q na Peace jest dobite pod korek. Otwierają i zamykają Peace z takim impetem, że jakby w nich przez ten okres pauzy dosłownie wrzało i buchnęło enregią, kiedy już uwolnili twórczy potencjał. It Ain't Over Yet i Low (I Wouldn't Mind) wyrywają się, eksplodują, kapitalnymi riffami chłoszczą, perkusyjną kanonadą się napędzają, a głęboko ukrytym w tle klawiszem finezji tym kaskadom dźwięków dodają. To co do zrozumienia numer startowy i finałowy daje, to w stu procentach inne kompozycje udowadniają. Znaczy, że niczego wymuszonego w tym powrocie do żywych nie ma, że ci retro rockowcy mają jeszcze masę dobrego do pokazania, a ogień pasji jednak nie wypalił się jakoby ostatnie niepokojące wydarzenia w ich obozie sugerowały. Każdy kawałek kipi od doskonałych pomysłów, aranżerskiego mistrzostwa - posiada wielowymiarową strukturę, puls intensywny i dzikość przyrodzoną, jednak umiejętnie dla atrakcyjności i różnorodności kontrolowaną. Peace jest gęsty, soczysty lecz nie zawiesisty, a wokalizy są najbardziej drapieżne w dotychczasowej grupy karierze. Jednak kiedy jest potrzeba aby nieco ten pęd wyhamować, a emocje wystudzić, tudzież przenieść w inny wymiar, to serwują takie bluesujące majstersztyki jak Del Manic, imponujący Bird of Paradise, czy subtelną perełkę w rodzaju See the Day, a brzmienie głosu Joakima Nilssona przybiera zdecydowanie bardziej aksamitną, głęboką barwę. Jednak w moim przekonaniu punktem kulminacyjnym krążka jest Walk On, nieco psychodeliczny łamaniec z nieprawdopodobnie ofensywnym charakterem i mnóstwem skrytych detali w urozmaiconej i chwytliwej konstrukcji. Z każdym kolejnym rozwiązaniem, porywającym genialnym pomysłem, rosnący w siłę i podkręcający napięcie w rytmicznym galopie. Stąd nie będę się krygował przed stwierdzeniem, że nadal spostrzegam Graveyard jako lokomotywę gatunku, obok Rival Sons, Orchid i Lonely Kamel chyba najbardziej inspirującą współcześnie załogę retro fali, bez której scena byłaby znacznie uboższa. Tej płyty w zasadzie miało nie być i to stwierdzenie w konfrontacji z jej zawartością brzmi teraz niczym zły sen rockowego fana. Koszmar jakiś, przygnębiająca halucynacja z której na szczęście się otrząsnąłem i oby szybko on nie powróciła.
piątek, 15 czerwca 2018
Graveyard - Peace (2018)
Wrócili, silniejsi i bardziej zwarci, a ja zacierając rączki z radości że zmienili zdanie w kwestii zawieszenia/zakończenia działalności (zanim jeszcze album odpaliłem) już miałem jak się okazało uzasadnione przekonanie, że nie cieszyłem się na wyrost, bo jakości Q na Peace jest dobite pod korek. Otwierają i zamykają Peace z takim impetem, że jakby w nich przez ten okres pauzy dosłownie wrzało i buchnęło enregią, kiedy już uwolnili twórczy potencjał. It Ain't Over Yet i Low (I Wouldn't Mind) wyrywają się, eksplodują, kapitalnymi riffami chłoszczą, perkusyjną kanonadą się napędzają, a głęboko ukrytym w tle klawiszem finezji tym kaskadom dźwięków dodają. To co do zrozumienia numer startowy i finałowy daje, to w stu procentach inne kompozycje udowadniają. Znaczy, że niczego wymuszonego w tym powrocie do żywych nie ma, że ci retro rockowcy mają jeszcze masę dobrego do pokazania, a ogień pasji jednak nie wypalił się jakoby ostatnie niepokojące wydarzenia w ich obozie sugerowały. Każdy kawałek kipi od doskonałych pomysłów, aranżerskiego mistrzostwa - posiada wielowymiarową strukturę, puls intensywny i dzikość przyrodzoną, jednak umiejętnie dla atrakcyjności i różnorodności kontrolowaną. Peace jest gęsty, soczysty lecz nie zawiesisty, a wokalizy są najbardziej drapieżne w dotychczasowej grupy karierze. Jednak kiedy jest potrzeba aby nieco ten pęd wyhamować, a emocje wystudzić, tudzież przenieść w inny wymiar, to serwują takie bluesujące majstersztyki jak Del Manic, imponujący Bird of Paradise, czy subtelną perełkę w rodzaju See the Day, a brzmienie głosu Joakima Nilssona przybiera zdecydowanie bardziej aksamitną, głęboką barwę. Jednak w moim przekonaniu punktem kulminacyjnym krążka jest Walk On, nieco psychodeliczny łamaniec z nieprawdopodobnie ofensywnym charakterem i mnóstwem skrytych detali w urozmaiconej i chwytliwej konstrukcji. Z każdym kolejnym rozwiązaniem, porywającym genialnym pomysłem, rosnący w siłę i podkręcający napięcie w rytmicznym galopie. Stąd nie będę się krygował przed stwierdzeniem, że nadal spostrzegam Graveyard jako lokomotywę gatunku, obok Rival Sons, Orchid i Lonely Kamel chyba najbardziej inspirującą współcześnie załogę retro fali, bez której scena byłaby znacznie uboższa. Tej płyty w zasadzie miało nie być i to stwierdzenie w konfrontacji z jej zawartością brzmi teraz niczym zły sen rockowego fana. Koszmar jakiś, przygnębiająca halucynacja z której na szczęście się otrząsnąłem i oby szybko on nie powróciła.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz