Nic świeżego zapewne w
tym miejscu o muzycznym wizerunku Ghost nie napiszę, będzie asekurancko, bo po co ryzykować, podobnie jak i poniekąd sam zespół przestał zaskakiwać i osiadł w
najbardziej bezpiecznej zatoce. W miejscu, w którym połączył eurowizyjną przebojowość i metalowe korzenie z
podniosłymi aranżacjami, które szczęśliwie nie kłują w uszy aż nazbyt nieznośnie napuszonym
patosem. Jakbym słów precyzyjnie nie dobierał i nie szukał tych, które miałyby
zapobiec użyciu wyświechtanej ostatnio formuły o strefie komfortu, tak ni
cholery nie potrafię znaleźć zamiennika, który by bardziej trafnie oddał miejsce,
w jakim się obecnie za sprawą Prequelle znajdują. Okopali się czwartym albumem na wcześniej upatrzonej i przez szczególnie dwa ostatnie krążki
zdobytej pozycji i teraz w wyrachowanym tonie zdają się spieniężać osiągnięty fejm. Prequelle to zaiste koniunkturalna powtórka, następny dobry album, natomiast dla szalikowców kolejnego wcielenia Papy Emeritusa i ekipy ghouli zapewne doskonały, bo zwyczajnie kompozycyjnie
już na poziomie szczytowym. To są kapitalni zawodowcy, którzy wiedzą co i jak
grać mają, by utrzymać względnie wysoki hajp na własne stylowe produkcje. Komponenty
niezmienne do pracy na rzecz Księcia Ciemności zaprzęgają – kontrowersji odrobinę,
mroku sakralnego na anty modłę co nieco, teatralności i chwytliwości od groma. Aranżacyjnym reżimem one potraktowane w celu uzyskania produktu nadal
wysokiej jakości, niestety o coraz mniejszej wyrazistości, kosztem spokoju względem
wysokich notowań na listach przebojów. Nawet jeśli powyższej tezie
zaprzecza nieco numer Miasma, czyli instrumentalna kompozycja z saksofonem tak
sprytnie zaaranżowanym, że w żadnym wypadku pośród całej bogatej instrumentalizacji zaskakującym, to on idealnie w strukturę wtopiony daje tylko paradoksalnie do zrozumienia, że Ghost
nie boi się urozmaicania ale i poza dobrze znany schemat z rozmachem nie zamierza się wychylać. Takie pytanie podczas nierzadkiego odsłuchu sobie zadaje, czy jest to płyta wyczerpująca
temat? Gdzie ewentualnie w przyszłości zawędrują, czy autorska formuła pozwoli im nieco
bardziej odważnie złotodajny model przekształcić, czy może według filozofii więcej
ostrożności, mniej rewolucji, z każdym albumem będą powszechnieć takimi małymi, jednak uwsteczniającymi kroczkami? Udowodnili jednakże, że dla Szatana nie trzeba śpiewać wyłącznie ciemna nocą,
można to z powodzeniem robić kiedy słońce wstaje z rana. Stąd może tych hiciorów ze spokojem duszy podczas przygotowywania porannego posiłku posłuchać każda ceniąca dobrą melodykę niemetalowa mama.
P.S. Słucham od kilku
dni bardzo często, bo oto to ohydnie kuszące dzieło wprost z Eurowizji w uszy
skutecznie się wlało i za cholerę ze łba wyleźć nie zamierza. Podśpiewuję
sobie refreny ochoczo, coraz rzadziej zwracając uwagę na ten wciąż niezrozumiale tandety
image.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz