Nie jest z założenia prosto, gdy umownie po raz tysięczny i pierwszy osobiste refleksje w przedmiocie sztuki filmowej i muzycznej spisać przychodzi. Coraz mniej w nich z czasem świeżości, oczywista rutyna się wkrada i powtarzalność fraz się pojawia. Lecz z czasem nabierając doświadczenia większa spójność, płynność i wyrazistość myśli, wreszcie dojrzałość spojrzenia swoją istotną rolę w jakby nie patrzeć wciąż amatorskiej recenzenckiej robocie poczyna odgrywać. To atuty zasadnicze gdy o arcydziele pisać przychodzi i kiedy obawa o oddanie sztuce odpowiedniego szacunku pokorę wobec własnych warsztatowych umiejętności wzbudza. W przypadku najnowszej produkcji Pawła Pawlikowskiego (który zasłużenie w przeciągu zaledwie kilku lat awansował do absolutnej reżyserskiej elity) nazwanie jej górnolotnie sztuką przez duże S, uznaję nie tylko za w przypływie narodowej dumy uzasadnione, ale i nawet przez wzgląd na obiektywną uczciwość wręcz konieczne. Cały rwącym nurtem płynący potok komplementów po absolutnie przepięknym seansie się nasuwa i nie ma w tych rozważnych osiemdziesięciu czterech minutach projekcji jednego co więcej drobiazgu, który by na superlatywy nie zasługiwał. Ogrom pracy jaka w przygotowanie i w obróbkę obrazu została włożona sprowadza na kolana i każe czapkę z głowy kilkukrotnie zdejmować. Zdjęcia, ujęcia (te z lustrami), stylizacja (stroje, charakteryzacja, casting, scenografia, pejzaże, śpiew, choreografia) wszystko to koronkowa robota, by autentyzm zbudować i idealnie oddać charakter miejsc i czasu. Kompozycje kadrów, w których ludzie i przestrzeń tworzą jakby osobne obrazy, będące gotowe do prezentacji w galeriach, jako same w sobie dzieła sztuki. W minimalizmie zatopione, w tonach czerni i bieli, a jednak nieprawdopodobnie wyraziste, choć przecież ograniczone przez skromną barw paletę. Wysublimowane, kunsztowne i poprzez przemyślaną formę wręcz hipnotyzujące. Z muzyką niekoniecznie z tła - wynikającą wprost z treści, będącą w równym stopniu jak same postacie bohaterem historii. Bowiem poprzez jej gatunkową różnorodność i ewolucyjną formułę, podkreślającą inteligentnie przemiany osobowości postaci dramatu, w kontekście uczucia i przede wszystkim społeczno-politycznego oblicza skrajnych rzeczywistości zachodu i bloku radzieckiego. Dzięki niej między innymi opowieść o miłość dwojga ludzi zaplątanych w złożone historyczne okoliczności powojennej Polski i może nawet jeszcze mocniej wpływające na jej tragiczne oblicze charakterologiczne niuanse, nie potrzebuje zawiłych metafor, aby jasno i celnie puentować wszelkie korelacje. I nawet jeśli polityka odgrywa w fabule newralgiczną rolę, to jest ona li tylko ważnym, ale jednak tłem dla poruszającej historii trudnej miłości, w jeszcze trudniejszej epoce - miłości, która dręczy i buduje, miłości sens życiu nadającej, lecz w istocie przez swą bezlitosną namiętność fatalnej. Unikając jednocześnie zmęczenia nadmierną ckliwością i sztucznego forsowania dramaturgii Pawlikowski uciekł przed irytującą emfazą i pretensjonalnością, dając szansę by wrażliwość objawiła się w swojej archetypicznej, niezdeformowanej pod publiczkę formule. Po raz wtóry zaimponował mi umiejętnością przeniesienia własnych retro inspiracji na ekran - takim wrażliwym technicznym wyczuciem materii, by finalnie efekt zawierał wszelkie cechy sztuki najwyższej, z szacunkiem dla intelektu i emocjonalności widza oraz legendarnej polskiej szkoły filmowej. Sztuki, która współcześnie niemal całkowicie została wyparta przez cyniczną popkulturę chwytającą się kurczowo każdej sensacji, dla pobudzenia fermentu z jedynie merkantylnych pobudek. W tym względzie spostrzegam Pawlikowskiego jako prawdziwego artystę sięgającego gatunkowego uniwersum, stawiającego osobiste ambitne wizje ponad masową oglądalność, który dzięki wierności własnym przekonaniom i własnej wrażliwości estetycznej, idąc poniekąd pod prąd trendów zdobywa uznanie wartościowym artyzmem, a nie tanimi chwytami. To właśnie dzięki takim twórcom nadal mam wiarę, że szczera, bogata w szlachetne środki wyrazu sztuka wizualna przetrwa w czasach wulgarnej retoryki, a sam Pawlikowski z każdym kolejnym filmem będzie w praktyce tą wiarę podtrzymywał.
P.S. Słowa jak na pewno zostało dostrzeżone o aktorskich atutach Joanny Kulig, Tomasza Kota i kreujących postaci z dalszego planu nie napisałem, bo gdybym tutaj to zrobił, to tekst pod ciężarem zachwytów stałby się nieznośnie obszerny i odstraszał rozmiarami przed z nim zapoznaniem, a tego bym nie zniósł, gdyż w praktyce pisze by czytano, a nie ignorowano. :) Z obowiązku jednako doniosę, że ja tym postaciom po prostu wierzę, zwyczajnie bezgranicznie wierzę, a to chyba czytelna rekomendacja jakości. Ponadto jak się okazało Ida nie była jednorazową emanacją wizualnej wrażliwości reżysera, bo Zimna wojna pod względem obrazu wprost do niej nawiązuje, a ja tylko tak na koniec zadaje sobie pytanie, czy autor tych dwóch ogromnych sukcesów, podobnej stylistyce pozostanie wierny i w niej już na stałe odnajdzie "autorski charakter pisma", czy może jednak nagle radykalnym zwrotem w przyszłości zaskoczy? Oklaski! Kurtyna! Nie milknące oklaski!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz