środa, 20 czerwca 2018

Clutch - Robot Hive/Exodus (2005)




Sięgam pamięcią do wydarzeń nie tak odległych, bowiem z perspektywy chyba już ponad ćwierćwiecza rzetelnego osłuchiwania się gitarowym graniem, ta niemal dekada którą mam na myśli od kiedy zbiegiem okoliczności trafiłem na Clutch i zażarło od startu, to niemal jak dłuższa tylko, ale jednak chwila. Na wysokości z grubsza Starnge Cousins from the West, ale bez bezpośredniego od tego krążka impulsu rozpocząłem zażyłość z dyskografią Amerykanów. Piszę to wszystko, gdyż zaraz po zapoznaniu się z albumem z 2009-ego roku sięgnąłem jeszcze rzecz jasna bez większej orientacji akurat po Robot Hive/Exodus i z tej perspektywy pierwotnej konfrontacji z "kuzynami" był on w moim przekonaniu zbiorem nieco lepszych numerów, gdzie "nieco" należy odbierać jako określenie odzwierciedlające w rzeczywistości nikłą praktycznie różnicę. Mam takie osobiste (maksymalnie subiektywne przekonanie), iż obydwa albumy, wtedy bez znajomości innych pozycji z dyskografii Clutch porwały mnie i pozwoliły na dobre wkręcić się w dźwiękową propozycje obywateli stanu Maryland. Jednak im więcej materiału Clutch przerabiałem, tym mocniejszego przekonania nabierałem, że w konfrontacji ze znakomitymi Blast Tyrant i From Beale Street to Oblivion, a z czasem też ze szczytowym osiągnięciem grupy w postaci Earth Blues i niewiele mu ustępującym Psychic Warfare, to jednak Robot Hive/Exodus zalicza z pewnością nie nokaut, ale po twardej walce minimalną, bo opartą o drobne niuanse porażkę na punkty. Niby nie ma czego właściwie się czepiać, bo każdy z trzynastu autorskich (zaindeksowanych całościowo pod w sumie czternastoma pozycjami) numerów, to rzeczy doskonale skomponowane, z rewelacyjnym groovem, świetnym jak zawsze wokalem Neila Fallona i nie takimi prostymi jakby się zdawało bluesująco-swingującymi southern-rockowymi riffami, lecz gdzieś bez tego pazura, który na produkcjach faworytach dosadnie w kręgosłup kawałków był wtłoczony. Na Robot Hive/Exodus jest w każdym bądź razie luz, dystans, mega bujający flow i co fundamentalne sporo więcej klawiszy dodających przestrzeni, kosztem właśnie typowo rock'n'rollowej dynamiki. Czego nie uważam za wadę i też doceniam jako walor, bo uatrakcyjnia muzyczną charakterystykę ekipy brodacza, więc jak tylko zaczynam (tak jak teraz) zdziebko kręcić nosem oceniając go w układzie odniesienia z powyżej wymienionymi siostrami i braćmi, to z miejsca sam przywołuję się do porządku dokonując uzasadnionej samokrytyki w akcie samodyscyplinarnej moralnej chłosty. Szczególnie tuż po wybrzmieniu ostatnich akordów pod numerem czternastym umieszczonego fantastycznego coveru Howlin" Wolfa. Toż to majstersztyk niewątpliwie, wałek jak się patrzy, zaśpiewany tak, że czapki, kapelusze, berety, peruki, treski i inne nakrycia z głów! Who's Been Talkin' gdyby w tej interpretacji usłyszał sam Chester Arthur Burnett, mam pewność niezachwianą, że pokiwałby głową z uznaniem i może nawet wycharczał jakiś dowcipny komplement.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj