niedziela, 24 czerwca 2018

Audioslave - Revelations (2006)




Nadszedł czas, aby uzupełnić strony bloga o archiwizacyjny tekst dotyczący trzeciego długograja Audioslave, czyli (jak ci, co powinni wiedzieć to wiedzą, a ci co nie wiedzą, to mogą nadal nie wiedzieć i nawet nie czytać tego wszystkiego co poniżej :)) formacji złożonej swego przeszłego czasu z instrumentalistów Rage Against the Machine i wokalnej podpory Soundgarden. Revelations to album mniej wyrazisty od swoich dwóch poprzedników, lecz jest to właściwie odczucie nieco mylące i w zasadzie tylko doświadczane podczas startowych kontaktów, bo z każdym następnym odsłuchem (szczególnie z perspektywy lat) kompozycje nabierają coraz intensywniejszych barw, a ich chwytliwość wznosi się ponad pozorny deficyt efektowności. Trójka opiera się w znaczącym stopniu o funkujący żywy puls, nieprzeszkadzający tym bujającym pochodom plastyczny “morellowy” riff oraz nieprzeforsowywany wokal Chrisa Cornella. W numerach znacznie więcej jest słonecznej Californii, a mniej surowej pustyni - to tym razem, w dużym uproszczeniu bliżej do Red Hot Chilli Peppers niż Kyuss. Album nagrany z polotem, dojrzałością i wyczuciem - wtedy w roku 2006-tym odbierany przeze mnie jako zbytnie zmiękczenie formuły, ukierunkowanie na zdobycie większego poklasku pośród szerszej publiczności - odpiaszczenie brzmienia, odrzucenie stonera, a przez ten manewr zmniejszenie jego atrakcyjności w moich uszach. Dzisiaj bardziej ochoczo do niego podbijam, doceniam jego wartość intensywniej, chociaż nadal uważam, iż szczególnie jedynka gryzła zdecydowanie mocniej.

P. S. Zawsze budzi moje zdziwienie fakt, że myślę o Audioslave jako o zespole z osobną tożsamością – że niby grali to do czego w RATM przyzwyczaili, a Cornell przecież zupełnie inna barwą nie operował, a jednak brzmieli dostatecznie inaczej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj