Nadszedł czas, aby
uzupełnić strony bloga o archiwizacyjny tekst dotyczący trzeciego długograja
Audioslave, czyli (jak ci, co powinni wiedzieć to wiedzą, a ci co nie wiedzą,
to mogą nadal nie wiedzieć i nawet nie czytać tego wszystkiego co poniżej :))
formacji złożonej swego przeszłego czasu z instrumentalistów Rage Against the
Machine i wokalnej podpory Soundgarden. Revelations to album mniej wyrazisty od
swoich dwóch poprzedników, lecz jest to właściwie odczucie nieco mylące i w
zasadzie tylko doświadczane podczas startowych kontaktów, bo z każdym następnym
odsłuchem (szczególnie z perspektywy lat) kompozycje nabierają coraz
intensywniejszych barw, a ich chwytliwość wznosi się ponad pozorny deficyt efektowności.
Trójka opiera się w znaczącym stopniu o funkujący żywy puls, nieprzeszkadzający tym bujającym pochodom plastyczny “morellowy” riff oraz nieprzeforsowywany wokal Chrisa Cornella. W
numerach znacznie więcej jest słonecznej Californii, a mniej surowej pustyni -
to tym razem, w dużym uproszczeniu bliżej do Red Hot Chilli Peppers niż Kyuss. Album nagrany z polotem, dojrzałością i wyczuciem - wtedy w roku 2006-tym
odbierany przeze mnie jako zbytnie zmiękczenie formuły, ukierunkowanie na
zdobycie większego poklasku pośród szerszej publiczności - odpiaszczenie
brzmienia, odrzucenie stonera, a przez ten manewr zmniejszenie jego atrakcyjności w moich uszach. Dzisiaj bardziej ochoczo do niego podbijam,
doceniam jego wartość intensywniej, chociaż nadal uważam, iż szczególnie jedynka
gryzła zdecydowanie mocniej.
P. S. Zawsze budzi moje
zdziwienie fakt, że myślę o Audioslave jako o zespole z osobną tożsamością – że
niby grali to do czego w RATM przyzwyczaili, a Cornell przecież zupełnie inna barwą nie operował, a jednak brzmieli dostatecznie inaczej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz