czwartek, 18 lipca 2024

Orange Goblin - Science, Not Fiction (2024)

 

Sytuacja (biorąc pod uwagę kilka ostatnich lat i kilka ostatnich płyt) w przypadku Orange Goblin jest obecnie niecodzienna, bowiem straciłem ja niemal kompletnie brytyjską ekipą bieżące zainteresowanie, gdyż (nie oszukujmy się) nawet jeśli nie pisałem o najnowszych albumach kompletnie krytycznie, to żaden z nich nie przetrwał próby czasu w takim stylu w jakim bym oczekiwał. Tym samym Science, Not Fiction nie był co zrozumiałe oczekiwany (do czasu jednak) zbyt niecierpliwie, więc kiedy już pojawiły się pierwsze dźwięki przedpremierowe, to okazało się, iż był to ten moment kiedy rozpocząłem jednak zniecierpliwione wyczekiwanie, bo coś się wydawało w skostniałym dotychczas niestety jak dałem do zrozumienia obliczu Pomarańczowego Goblina się zmieniło. Każdy kolejny singiel z jednej strony upewniał mnie w tym przekonaniu, lecz jednocześnie byłem w stosunku do swoich odczuć dość nieufny, bowiem miewałem przekonanie, że za tą przemianą podejścia kryje się myślenie życzeniowe, a głównym argumentem przemawiającym za jej zaistnieniem może nie być sama muzyka, a opakowanie w jakim single zostały mi zaprezentowane. Mówię tu o obrazkach takich fajnie zmontowanych, które idealnie w moje gusta się wpisały, stąd trudno mi było może uznać, że poniekąd sam sobie wymyśliłem ten oczekiwany przełom. Wątpliwości były i tylko konfrontacja z pełnym programem Science, Not Fiction była w stanie je rozwiać, bądź je potwierdzić wywołując tak radość, jak i równie prawdopodobnie smutek. To właśnie sprawdzian nuty bez efektów wizualnych określił jak jest i z mojej maksymalnie subiektywnej perspektywy informuję zainteresowanych, iż jest nawet lepiej niż sobie mogłem wymarzyć, a Science, Not Fiction wygląda (patrz koperta) równie świetnie jak brzmi, mimo że kompletnie sound nie nawiązuje do mojego faworyta z dyskografii, jakim krążek z 2007-ego roku. Healing Through Fire było mocno dołem potraktowane i membrany ostro dostawały w kość musząc znosić pracę wykonaną przez przesuwającego heblami. Natomiast produkcja Science, Not Fiction mimo iż znacznie bardziej czysta, posiada jednak ten soczyście brudny szlif i uważam że jest chyba jedną z najlepszych jaką Orange Goblin zdołał kiedykolwiek uzyskać - trzymając się przepisu na dźwięk podobny do tego w ostatnich latach uskuteczniany, a zarazem podbity odpowiednią dawką konkretnego, bardzo tłustego łomotu. Innymi słowy jest wyraziście, w sensie że moc nie rozprasza i nie przykrywa detali, a te są na Science, Not Fiction bardzo istotne, bez względu na fakt, że nikt tu niczego nowego nie odkrywa, a tylko w zasadzie więcej niż stonera w nucie Goblinów rock'n'rolla po linii (niewielkie zaskoczenie) Motorhead, czy z lekka bardziej psychodelicznego grania, w którym oczywiście fundamentem ogromna miłość do spuścizny Black Sabbath z czasów Ozzy'ego (patrz bardzo pod Childen of the Grave, The Fire At The Centre Of The Earth Is Mine). Album brzmi nareszcie ekscytująco i nareszcie nie mam powodów aby próbować kamuflować rozczarowanie - niby tylko do najlepszej tradycji dodali nieco świeżości w postaci ponownego entuzjazmu, ponownej ekscytacji i idealnie współgrającej z muzyką wizualnej narracji, a dzięki temu jest kapitalnie. Poszerzyć ponadto nieco spektrum aranżacyjne plus skorzystać z nośnego pomysłu plastycznego i otrzymać najlepszy od grubo ponad dekady (A Eulogy For The Damned  się kłania) efekt. Ja szanuję!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj