wtorek, 16 lipca 2024

Kerry King - From Hell I Rise (2024)

 
 

Informuję iż potworrrnie nie znoszę ignorować nowej muzyki kiedy raz - muzyk z kategorii ikona, tłumacząc swoje działanie kwestiami rozpoznawalności nagrywa ją pod własnym imieniem i nazwiskiem, a jest to w stu procentach robota zespołowa, instrumentalistów i wokalisty z ogromnym własnym dorobkiem i dwa - gdy takąż nową muzykę owy dorosły-dojrzały muzyk legenda opakowuje w straszliwie żałosną kopertę! Nie znoszę, ale tak zazwyczaj czynię, zdając sobie sprawę z faktu że moje zachowanie jest równie bzdurne jak powyżej wyszczególnione motywacje i czyny krytykowanego artysty! Najzwyczajniej obrażam się na człowieka którego przez pryzmat jego dokonań na scenie przecież cenię i szanuję, lecz to jego raz przekonanie o sile własnego nazwiska i dwa żenujące poczucie estetyki wizualnej mnie obraża, choć to on przecież świadectwo poziomu narcyzmu i tandety daje. W sumie Kerry King nigdy do artystów o wyszukanym guście nie należał, a i strrraszliwie wysokie mniemanie o sobie nie było mu obce. Prawda? Prawda że prawda? :) Ale do rzeczy, czyli właściwie do muzyki, bo jednak jej nie zignorowałem! Nie powiem, jest to co znalazło się na FHIR dopingujące do zarzucania grzywą, a w przypadku zaawansowanych wiekowo bądź skazanych przez genetykę na szybkie łysienie fanów trzepania wyłącznie banią. Jest to co znalazło się... cholernie energetyczne i posiada ten właściwy dla thrashu argument motoryczny i jest to co znalazło... także ciekawe pod względem melodycznym, bowiem wycinane riffy są bardzo wyraziste, a często też właśnie zaskakująco intrygujące, a dodatkowo jak te paluchy wioślarzy po gryfie biegają, to i motywy wychwycone mogą wręcz wywołać wrażenie WOW. Przykładowo (prosto z najbliższego brzegu) biorąc, ten akcencik z solówki Phila Demmela w Residue bajeczka, ale i jeszcze kilka takich akcyjek się odnajdzie i jak jestem przy Philu, to od razu gratulacje dla Kerry'ego że sobie takiego kompana dobrał i że te Demmela bogatsze o melodię solówki fajnie korespondują z jego (Kerry'ego) surowymi solami charakterystycznymi. Skład personalny bajka, bo obok ojca założyciela plus filaru przez lata Machine Head, to stary ziom Kinga czyli Paul Bostaph, plus raz Mark Osegueda (wiadomo Death Angel) oraz Kyle Sanders (nie wiadomo - bracholek Troya Sandersa, a to wiadomo że m.in. Mastodon). W tej konfiguracji działają jak maszyna i może się ta precyzja podobać, szczególnie że nuta to konsekwentne mechaniczne granie z AKCENTAMI, jednak bez odrobiny szaleństwa które by czymkolwiek innym niż doskonały warsztat i powielanie slayerowego szablonu zaskoczyły. Stąd niby riffy jeden do jednego Slayer z ostatnich krążków, a jednocześnie dzięki obecności Phila i najbardziej Marka, który nota bene Aray'e to wyłącznie z wyglądu przypomina, bo drze ryja znacząco bardziej ekspresyjnie i jestem skłonny uznać, iż bez jego udziału z pewnością nie byłoby tak dobrze jak jest i skończyłoby się raczej na sile oddziaływania porównywalnej do tej z Repentless - znaczy położono dobre ślady wokalne, ale w stylu odbiłem kartę przed wejściem do roboty i cieszę się bardzie że odbiłem już po. Chcę przez to powiedzieć, iż gdyby nie ten banalny tytuł i gdyby nie to co napisałem we wstępie (fajnie by było gdyby to wyszło pod nowym szyldem zespołowym i z lepszym pomysłem na grafikę), to bym podekscytowan był jeszcze bardziej, a tak fajnie, fajnie ale... Niestety jest to ale! Sorki, z uczuciami prosto z serca się nie dyskutuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj