czwartek, 25 lipca 2024

Voivod - Nothingface (1989)

 

Jeśli zapoznać się z archiwaliami Voivod od początku był osobną jakością i od startu zdobył uznanie na scenie moszcząc sobie własne wygodne gniazdko jako ekipa niezwykle sprawnych i ambitnych kompozytorsko muzyków. Prawda że z drugiej (przekornie) strony Voivod neofitów odpycha, a z pierwszej szczwana to strategia aby robić swoje i naturalnie po swojemu, przez co momentalnie zbudować sobie status wręcz pomnikowy pośród maniaków nuty nieoczywistej, z rzadka wpadającej w ucho, do której poznania potrzebne są specjalne predyspozycje, a i one nie gwarantują, iż krążki przez Kanadyjczyków nagrywane od startu wlezą pod skórę, a najczęściej aby tam zagościły to potrzeba raz wysiłku intelektualnego, dwa upartego przebijania się przez gąszcz smaczków pod grubą warstwą dysonansowych rozwiązań, gdzie melodia nie ginie kompletnie, ale jej rola jest raczej drugoplanowa, bo przed jej tłem żyje intensywnie i pulsuje wyraźnie skomplikowany łamany na wiele sposobów rytm. To wstęp, a po wstępie moje osobiste z Voivod doświadczenia, które są także co nie ukryje fundamentem myśli ten tekst otwierającej. Niełatwo zasysnąć mi było Nothingface, kiedy zacząłem z Voivod swoją przygodę nieudanie na wysokości Negatron i Phobos, nie zdzierżając kilku elementów składowych je konstytuujących, a późniejsza przygoda wpierw z na nowo konsolidującą większą część starego składu s/t, a później ze znacznie przystępniejszymi od materiałów z lat początkowych Angel Rat i The Outer Limits okazała się zaskakująco przyjemna i z nimi silnie mnie związująca, a one same także nie do końca z przykładowo Nothingface korespondowały. Tyle że Nothingface obecnie wydaje się piszącemu te wspominki coraz bardziej atrakcyjny i nie taki aż bardzo odległy od wyżej wspomnianych, a od pierwszych nutek zasadniczo mnie się podobających. On jest oczywiście koncepcyjnie inny, bowiem jest mniej zwarty w sensie nie piosenkowy, gdyż motywy nie są ściśle podporządkowane jakiemuś klejącemu się do ucha motywowi, a posiadają raczej konstrukcje dużo bardziej otwartą i swobodną, więc i złożenie tychże swoistych puzzli wymaga wspomnianego powyżej zaangażowania i upartego trwania w objęciach rzeczonego albumu. Voivod w każdej fazie był i jest zniuansowany i interesujący poprzez tą muzyczną tajemnicę czy eksplozywny kompletnie inaczej niż w brutalnej lub najzwyczajniej ciężkiej gitarowej nucie się przyjęło. Pomysłów tutaj co nie miara, zmian i przemian w obrębie jednej kompozycji mnóstwo i te zawijasy wokalne Snake'a dodające kosmicznemu wymiarowi jeszcze szerszej przestrzeni także odbijają się na wizji całości znacząco. Żeby być jednak w zgodzie ze sobą, to większą przyjemność wciąż odczuwam w kontakcie z krążkami Voivod które znam znacznie lepiej, ale skłamałbym gdybym napisał iż Nothingface mnie obecnie szalenie mocno nie intryguje i nie odczuwam potrzeby aby się w niego konsekwentnie wwiercać, a jak już się przecisnę, przeniknę i przesiąknę jego zawartością, to też lekko się obawiam jak będę odbierał wszystko to co było łatwiejsze do ogarnięcia. Znaczy czy będę te nieco bardziej konwencjonalne studyjne produkcje Voivod traktował jako te słabsze? Oby nie, oby moje obawy okazały się  niepotrzebne! W sumie to fajnie jest odkrywać odsłaniając kolejne warstwy z takiego natchnionego materiału, ale czy nie równą mu przyjemnością jest dać porywać się rzeczami doskonałymi, lecz na tyle osłuchanymi iż najzwyczajniej odprężającymi? Pomyślę o tym. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj