Jaki tutaj (ej, sztos nad sztosy) Ed Harris, że prawie z wrażenia zsunąłem się z kanapy, bez względu iż towarzystwo aktorskie całe jedzie na wysokim C i nie ma słabej roli kogokolwiek w Love Lies Bleeding. Trudno też doszukać się w hybrydowym stylu zaproponowanym przez Rose Glass słabszych punktów, mimo iż na finał parę scenarzystek lekko ponosi, lecz te umyślne „hulkowe” atrakcje nie trudno potraktować z metaforycznym przymrużeniem oka, kiedy reszta prądzi tak, iż czuć nieomal z ekranu zapach potu i krwi. Ogólnie anturaż to ejtisy potraktowane ekstremalnie - takie klimaty kalifornijskich nizin społecznych, pół patologii i zakamuflowanych kryminalistów (wyrzutków, poharatanych doświadczeniami, czy to mend pospolitych bądź ofiar mało beztroskiego dzieciństwa), paradoksalnie i naturalnie osadzonych w czasach rozkwitu amerykańskiej finansjery i kultu doskonałej rzeźby ciała (mniej aerobiku, bardziej kulturystyki). W tym klimacie zimnego draństwa, jak i zaburzeń emocjonalnych będących między innymi następstwem szprycowania dla efektu fizycznego imponującego uzyskania, także inne niegrzecznie uwodzicielskie podniety w rodzaju zabawy bronią. Zaczyna się może poniekąd lajtowo, ale kiedy się zaczyna na dobre, to robi się gęsto i kopie ostro. Rose Glass bardzo odważnie, raczej bezkompromisowo EMOCJONALNIE o czynnej pomocy sprawiedliwości czyli zemście, w gustownie przestylizowanej, grzesznie gorszącej przemocowej historii - nie powiem jednako że przesadnie wulgarnej lesbijskiej, ale namiętnie brawurowej historii miłosnej i zamaszyście traumatycznej rodzinnej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz