O jakżeż dawno nie kosztowałem awangardowego black metalu. O jakżeż dawno w ogóle nie kosztowałem black metalu! Prócz konsekwentnego przywiązania do ekipy Satyra i Frosta oraz obowiązkowego chwilowego zainteresowania bieżącym materiałem Behemotha (bo nie gustuję i sprawdzam wyłącznie by okazać zasłużony szacunek najbardziej rozpoznawalnej polskiej marce na muzycznym światowym rynku), to ja z gatunkiem już od dawna nie mam nic wspólnego, bowiem nie wiąże mnie z nim (zerwana wieki temu) nić sentymentu, a nowa fala polskiego "nierzępolenia" tylko w warstwie mentalno-intelektualnej mnie intryguje. Stąd tkwię w specyficznym zawieszeniu, gdyż scenę śledzę, bo wywiady z pasją pochłaniam, ale w nucie się zagłębić nie mam ochoty, bowiem nuta mnie nie wkręca. Jednak jak się okazuje, systematyczne lektury dwóch o hałasie periodyków czasem do głębszego sprawdzenia czym się Panowie eksperci tak podniecają zmusi i tym tropem wystukawszy hasło Oranssi Pazuzu - Mestarin Kynsi trafiłem na znakomity Mestarin Kynsi - numer muzycznie intrygujący i równie wyborny wizualnie. Po nitce do kłębka dotarłem do pełnego materiału na jakim zakotwiczony i przyznaję, że od czasów smarkatego zachwytu nad Nexus Polaris, a wcześniej Enthrone Darkness Triumphant, czyli dwóch gwiazd ówczesnego (najtisy się kłaniają) drugiego uderzenia norweskiej fali black metalu, to ja takich dziwacznego jazgotu, w takim do mnie docierającym wydaniu nie spotkałem. To taki rodzaj łomoto-skrzeku, który potrafi skutecznie mnie zahipnotyzować i utrzymać orbitującego daleko poza realnie na co dzień sprawdzanymi dźwiękowymi galaktykami. Sroce spod ogona (przysłowia mądrością narodu), to oni nie wypadli i oczywiście nazwa mi nie była obca, natomiast dyskografia całkowicie tajemnicza. Nawet obecnie, mimo w Mestarin Kynsi zapatrzenia, nie odczuwam potrzeby sięgnięcia po albumy z przeszłości, bo wiem (czytam sporo i na bieżąco, więc się orientuję :)), że to ich "drogi dotychczasowej ukoronowanie", więc zakładam że nie tylko subiektywnie najlepszy materiał. Może kiedyś? Nie wykluczam. Natomiast teraz świadomie sobie ich płyty całkowicie reglamentuje i to samoograniczenie nie jest mi ciężarem. Skupiam się na tym co tu i teraz i zasysam klimat ekstremalnej psychodelii, której ekstremalność to właściwie zasadza się jedynie na wokalnej estetyce wrzasku, gdyby nie puentujący album Taivaan Portti, będący czystym ogłuszającym black obłędem, jaki zaskakująco również na poziomie kakofonicznych emocji do mnie dociera. To może paradoks, ale wszystko co przed nim i co w formule znacznie przejrzystszej płynie, to właśnie w transowym stylu do tego ekstremalnego finału prowadzi. Chcę przez to powiedzieć, że psychoaktywny wpływ Mestarin Kynsi jest tak silnie doświadczany, że materiał funkcjonuje jako konsekwentnie aplikowana hipnoza i dopiero cisza na finał zapadająca jest w stanie z niej wyrwać. Wszystko co po drodze to stan głębokiej "fazy" - mógłbym rzec, że kwaśnej podróży na metapoziomie. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz