Sytuacja wygląda
następująco! Kiedy kilka miesięcy temu The Snowman miał wchodzić do kin, to ja
nerwowo nóżkami przebierałem, gdyż za sterami tej produkcji Tomas Alfredson
zasiadł, który swoim poprzednim ekscytującym dziełem ogromne we mnie oczekiwania co do jego przyszłych osiągnięć wzbudził. Fundament dla jego pracy też wydawał
się nie byle jaki, bo akurat Jo Nesbø to jak donoszą znawcy tematu pisarz obecnie
sporą karierę robiący, wykorzystując swoisty trend na skandynawskie kryminały. Niestety tak jak na starcie entuzjazm był we mnie intensywnie rozpalony, tak w mig został zgaszony, gdy pierwsze opinie przedpremierowe w sieci się pojawiły nie dając naiwniakowi nawet odrobinki nadziei. Niemal gremialnie łacha darto z Pierwszego
śniegu, wytaczając argumenty największego kalibru, że on widza w bałwana robi,
a Alfredsona, jako reżysera na śmieszność wystawia. Stąd aby głupiej miny w
kinie uniknąć i przez kilka godzin po seansie nie roztrząsać, że tą kasę lepiej było wrzucić
do skarbonki córki niż kieszeni producentów po prostu wartościowo wątpliwy
seans sobie odpuściłem i banknocik bez wahania w śwince umieściłem. :) Nie musiałem
zbytnio uzbrajać się w cierpliwość oczekując na premierę pozakinową,
pozwoliłem sobie by zapomnieć o tym tytule i teraz wreszcie gdy hula już na
domowych nośnikach sprawdzić, czy nie poddałem się może nieuzasadnionej
histerii. Pierwsze ujęcia były zachęcające, ogólnie co do operatorskiej roboty
nie zgłaszam pretensji. Ekstra panoramy, szerokie spektakularne ujęcia, trochę
podpierania się nowoczesną technologią i kilka może nie nowatorskich ale z
rzadka goszczących na ekranie dość ciekawych pomysłów na spojrzenie kamery. Piękne okolice Oslo i Bergen, urokliwa wizualnie norweska zima, malownicza i przeszywająca chłodem nie tylko od temperatury, ale przede wszystkim powściągliwych emocji. Dobrze odnajdują się w tych okolicznościach kluczowe cechy charakterystyczne obrazów Alfredsona, których na szczęście nie zatracił. Nimi budowanie napięcia minimalną ilością dialogów, malowanie
przestrzeni powolnym jednostajnym ruchem, korzystanie z roli pauz by widz skupić mógł się na detalach. Udało mu się dzięki tej umiejętności w miarę
przekonująco oddać mentalność Skandynawów i pokazać w wystylizowanej formie, w
interesujących kadrach norweską architekturę i dizajnerską prostotę form
podporządkowanych użyteczności. To tym razem nad czym ubolewam strasznie jedyna zaleta jego reżyserskich
starań i zastanawiam się teraz, gdzie tkwi właściwie wina, że od strony
merytorycznej The Snowman to tania bajeczka (kompromitujący finał), ubrana jedynie w atrakcyjną wizualnie formę.
Nie czytałem powieści Nesbø, więc nie wiem czy problem tkwił w fundamencie
literackim, czy może w przekształceniu scenariusza na potrzeby formy kinowej,
która napędzi komercyjny sukces. Sam zatem nie pokuszę się o odpowiedź, brak
mi obecnie odpowiedniej wiedzy, więc ograniczę się do oceny tego co z ekranu
próbowało do mnie przemówić, a od strony treści zupełnie mnie nie przekonało.
Nie miało bowiem szans jeśli pozbawione było bardziej wymagającej
intelektualnie zagadki, podwójnego dna, fascynującej puenty i angażującego
przesłania. Ograniczało się jedynie do standardowej gonitwy, umęczonych
własnymi demonami śledczych za zabójcą o osobowości spaczonej traumą z
dzieciństwa. Bez psychologicznej głębi, wyrazistego społecznego kontekstu, bez
właściwie żadnej idei która za filmem stoi. To obraz w próżni, złożony z
elementów technicznych dobrze spasowanych, ale nietworzących systemowej całości. To jak stolik z Ikei,
niby praktyczny, nieźle wizualnie się prezentujący, na tyle stabilny, że kubek
z kawą z niego nie spadnie, ale produkt masowy, bez cech indywidualnych, nie
mówiąc już o duszy lepionej starannie latami. Bez tej intrygującej historii, która za nim stoi,
której był niemym uczestnikiem.
P.S. Tak sobie teraz myślę, że poniekąd bardzo podobnie odebrałem Dziewczynę z tatuażem w
adaptacji Davida Finchera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz