Popełniłem błąd strategiczny, powodowany skuteczną
próbą zignorowania wszystkiego, co wraz z premierą filmu w necie się pojawia.
Zwiastuny i wszelkiej maści recenzje, tudzież opinie napotkane szerokim łukiem
omijałem, aby w założeniu na czysto, bez obciążeń do obrazu podejść, bez
sugestii świadomie, bądź podprogowo odbieranej. Bez wiedzy głębszej wybrałem
się zatem na film, który jak z tytułu wywnioskowałem miał być mocnym kinem
akcji, w którym nieliche rozróby z użyciem roztrzaskanych z samczą energią
butelek po napojach winopodobnych miały być uskuteczniane. :) Wyobraźcie sobie,
zatem jakie musiało być moje zdziwienie, kiedy siedząc w kinie pośród wyłącznie
emeryckiego towarzystwa obejrzałem kostiumową produkcję o sercowych rozterkach
powiązaną ściśle z wątkiem spekulacyjnego handlu cebulkami kwiatu, właśnie
potocznie tulipanem nazywanego. :) Szok, niedowierzanie – panika, próba
salwowania się ucieczką pomiędzy fotelami, po stopach zdezorientowanych
staruszek wyrażających donośnie potrzebę wezwania ochrony! :) A poważnie? Właśnie, na
poważnie to ja żadnym wielkim fanem melodramatycznego kina kostiumowego nie
jestem, więc na Tulipanową gorączkę wybrałem się tylko i wyłącznie z nadzieją
nacieszenia oczu zasłużenie popularną obecnie w branży filmowej Alicią Vikander
i aby podziwiać spopularyzowany ostatnio przez Christopha Waltza styl gry
aktorskiej „na Pułkownika Hansa Lande”. I w tych (nie tylko) aspektach obraz Justina Chadwicka
absolutnie mnie nie zawiódł, bo Alicja była zjawiskowa i w tej roli absolutnie
przekonująca - bez szarż z melodramatycznymi uniesieniami, łzami niczym ziarna
grochu czy westchnień nadmiernych użyciem - och, ach i mdleje. Waltz natomiast
jadąc tylko odrobinę na tym wpisanym już na stałe protokole „Landa forever” na
szczęście zachował ciekawy balans pomiędzy absolutną dramatyczną powagą, a
nieco groteskową pozą jaką sama rola uczuciowo zagubionego bogatego mieszczanina
w trochę bardziej dojrzałym wieku od niego wymagała. W moim przekonaniu, w
dużym stopniu jego zasługą jest wtłoczenie do dość przewidywalnej historii,
gdzie wątek kamuflażu mocno naciągany, tak potrzebnej w miarę autentycznej i zaskakującej wiarygodności.
Przez to Tulipanową gorączkę ogląda się niczym klasyczną tragikomedię w epoce
napisaną i ze współczesnym wyczuciem do potrzeb filmu zaadaptowaną. Szczególnie obok aktorstwa wyrazistego i namiętnych scen z alkowy, od strony wizualnej to uczta wyborna, genialna plastycznie w duchu mistrzów pędzla, z
urzekającym doskonałą scenografią klimatem Amsterdamu - dla przełamania pięknej, ale jednak
jednowymiarowości z użyciem w kilku fragmentach zdjęć inspirowanych stylem
kojarzącym się z ostatnimi produkcjami Terrence'a Malicka. Uczta z zadziwiająco dynamicznym montażem i jak powyżej nadmieniłem komediowym dystansem, przez co
zamiast ciężkostrawnego, zalanego lukrem w emfazie melodramatycznego kloca
uzyskano nieoczekiwanie całkiem lekką w formie tragikomedię z nakręcanym udanie wzrostem
emocji, tuż przed zasadniczo nierażącym totalną banalnością happy endem.
P.S. Ja tylko o Vikander i Waltzu, a
tu jasno i wyraźnie trzeba stwierdzić, że bez kapitalnych ról Judi Dench,
Holliday Grainger i Toma Hollandera (rewelacyjny dr Sorgh!) to nie wyszłoby aż
tak dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz