Paradise Lost przybywa po raz kolejny z
nowym albumem - w promowanym intensywnie "powrotnym" tonie. I nomen
omen tonie na własne życzenie w minimalizmie surowego brzmienia, stylizowanego
na wzór krążków z początkowej fazy działalności. Medusa okazuje się bowiem krańcowo
przewidywalnym i mało wiarygodnym manifestem oddania archaicznej scenie. Może
Gregor Mackintosh by mnie przekonał ale manieryczny i humorzasty Nick Holmes
szansę grupie odbiera. Zwyczajnie gość to w moich oczach mało wiarygodny, a
przekonanie owo zbudowane na twardych faktach z jego kariery. Nie mam jednak ochoty w tym miejscu rozbudowywać tej radykalnej myśli, tym bardziej
przekonywać innych do ostracyzmu w stosunku do jego osoby. Wysilonym gardłowym hurkotem i dla kontrastu melodyjnymi zaśpiewami rozmemłane linie wokalne "zapodaje" i tylko
gitara Gregora łkając w solówkach urzeka - rozpościera nad prostą formą
aranżacyjną mgiełkę romantycznej nostalgii, bezdyskusyjnie w tych oto
fragmentach skutecznie mnie oczarowując. Jest dla tego, tylko poprawnego albumu
ratunkiem przed totalną trywialnością upchaną w rozwlekłe monotonne riffowanie
z siłowym warczeniem Holmesa. Mimo że cieszy poniekąd ten nostalgiczny ton, w
który od jakiegoś czasu muzycy Paradise Lost uderzają, to ja im po prostu nie jestem
w stanie uwierzyć. Nie dawałem wiary od początku w motywowany wyłącznie
potrzebą wycinania surowych riffów i okraszania ich wyjątkowymi tylko dla Macintosha
solówkami powrót do korzeni. I nawet jeśli Medusa obiektywnie posiada te walory,
które fanów/weteranów mogą przekonać, a mnie osobiście w ucho mimo wszystko
wpadają, to nie widzę już dla paradajsów większej perspektywy do
"rozwoju". Jak długo będą jeszcze na biegu wstecznym ciągnąć trudno
przewidzieć, choć ściana wydaje się już niebezpiecznie blisko, a poza nią tylko
granie bliźniacze do tego co Gregor łoi z Vallenfyre.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz