Przy
każdej dotychczas zrecenzowanej płycie Leprous zdawałem się z uporem maniaka powtarzać
sentencję, że muzyka tworzona przez Norwegów wpierw mnie fascynuje ogromnie, by
nagle z czasem odpychać gwałtownie, aby po dłuższym odstawieniu na nowo intrygować i
przyciągać. Czy tak będzie z najnowszym albumem nie jestem jeszcze w stanie stwierdzić,
gdyż Malina nie gości w słuchawkach tak często, aby przesyt zakończony
odstawieniem nastąpił. Jest tak ponieważ to pierwszy krążek zespołu, który nie
wbił się na moją playlistę z impetem, a każdy odsłuch mimo to przynosi wzrost
szacunku do jego wartości, jakkolwiek podkreślam, że totalnego fioła na jego
punkcie nie dostaję. Jest w nim coś, co respekt i dystans wywołuje i staram się
teraz dotknąć istoty tego odczucia. Czy powodowane jest ono faktem, iż pomysłów
na nim zatrzęsienie, ale zdają się one fragmentami wzajemnie kąsać, tracąc płynność, gdy eklektyzm formalny bierze
górę nad intuicją? Czy może zatraconą przebojowością, która na poprzednich longach w
refrenach i liniach melodycznych dominowała, a tutaj zepchnięta została do
defensywy przez nazbyt wydumany artyzm? Czy może powodem asekuracyjnego odbierania tych kompozycji jest fakt, iż soczyste rwane riffy i ten pasjonujący nerwowy puls niestety zachłystują się zbyt żarliwie generowaną syntezatorową lawą? Czy wreszcie epicka struktura,
bombastyczna natura i kojarząca się z sakralną obrzędowością żałobna afektacja pobudza zdystansowanie?
Analizuje ten materiał z konieczną drobiazgowością, ale jednoznacznych wniosków
nie jestem w stanie wyartykułować, nie potrafię ani zganić Norwegów ani ich wychwalić.
Pozostaje w tym momencie posłużyć się wytartym szablonem sprowadzając puentę do
ogólników. Napisać zgodnie z prawdą, że to kolejny materiał ugruntowujący pozycję
zespołu, że to dobrze wykonana robota i takie tam inne schematyczne zwroty. Dorzucając ponadto swobodnie, iż nie mam przekonania do użycia narzucającego się podświadomie, nasuwającego się od momentu poznania tytułu najnowszej studyjnej produkcji Leprous idiomu "Miód Malina". Przynajmniej jeszcze nie teraz.
P.S.
Kwestia wokalu! Trzeba go przepracować, aby przetrawić ten falset, czasami
zbytnią emfazę w głosie, swoistą lamentacją wespół z histerią, te odjazdy w
tony zbyt wysokie. Ale taka natura interpretacji Einara Solberga – trzeba nauczyć się z
tym żyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz