wtorek, 17 maja 2022

Clawfinger - Clawfinger (1997)

 


To był znienacka ostateczny koniec Clawfinger. Przynajmniej dla mnie, lecz pielęgnuję w sobie od lat przekonaie, że nie tylko dla mnie, bo obiektywne fakty jasno za taką twardą tezą przemawiają. To co nagrali z biegu później i to z czym jeszcze przez czas jakis wracali, absolutnie nie sięgało poziomu trzech startowych albumów i niech mnie ich piec popieści, że nie jest to tylko wina śmierci hajpu na tego rodzaju stylistykę. Wyszczekany hard core z industrialnym sznytem, może też rodzący się nu metal, chociaż nigdy ekipy ze Stockholmu, jako ojców tego chwilowego trendu nie spostrzegałem. Przecież gdyby tak było, to czasy przełomu wieku byłyby wręcz dla nich wymarzonym okresem do samorealizacji, a tak okazały się schyłkiem popularności. Niemniej jednak i póki za sprawą krążków wydanych po roku 1997 ich gwiazda całkowicie niemal nie wyblakła, to zdążyli jeszcze sieknąć tym s/t i błyskawicznie podsumować swoją dominację na ówczesnej scenie. Otwierający Two Sides jeszcze dzisiaj stawia włosy na przedramieniu i w kategorii zaprzęgnięcia egzotycznych motywów do ciężkiego ogólnie rocka, stanowi dla mnie punkt odniesienia, podobnie jak Desert Rose Stinga w szerokim popie. Tyle że Clawfinger nawijają tutaj oczywiście znacznie bardziej dosadnie, a temat bolesny i wciąż nistety nieuregulowany potrafi wstrząsnąć. To polityka, to ta suka jeb*** i jej siostra towarzyszka religia, w obie ci goście celowali i robili to wyjątkowo bezceremonialnie. Ta niewyparzona gęba Zaka Tella i jak tak dzisiaj czytam te jego liryki, to kawał łba z niego już wtedy było, bowiem krytyka w punkt i krytyka bezkompromisowa tam gościła. A przecież to względny smarkacz nabity testosteronnem był, a na pewno wciąż jeszcze nie w pełni dojrzały "filozof" z mordą zakapiora. :) Clawfinger jako album startuje z poziomu hitu, jednak im dalej w las tym mniej tego chwytliwego potencjału, mimo że czuć iż jakiejś przemiany formuły poszukiwali i co niektóre akcje zerkają w stronę bardziej przyjaznej rockowej formuły, to zabrakło pomysłów na więcej przebojowości, albo świadomie grupa doskonale wyważyła tutaj ambicje pół na pół z atrakcyjnością nośnych tematów i melodii. Inkorporowała odrobinę wpływów niekoniecznie oczywistych, ale przeważnie arsenał środków odwoływał się do doskonale znanego schematu z dwóch wcześniejszych, będących otwarciem i jednocześnie szczytem ich mozliwości. Zatem s/t uważam za bardzo dobry materiał, ale i teraz kiedy jestem o to co się wydarzyło mądrzejszy, jako preludium do zakończenia rajdu przez scenę. W kontekście wszystkiego następnego brzmi wciąż jadowicie, ale coś tu śmierdziało i zapowiadało że wkrótce jebnie. Taki to jak się okazało był zespół na dwie wybitne i jedną świetną z rozpędu płytę. Mylę się?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj