Jeden z mniej głośnych, a może zwyczajnie z mniejszym entuzjazmem krytyki przyjętych filmów Romana Polańskiego. Zrealizowany już w późniejszej fazie jego kariery i oparty na sztuce Ariela Dorfmana kameralny, a nawet dość statyczny obraz, którego najważniejszym walorem jak to u naszego eksportowego reżysera, klimat uzyskany za sprawą umiejętnego czerpania z klasycznego kina, jak i doprawionego odpowiednią dawką mroku, autorskiego pomysłu na wciąganie widza w gęstą intrygę. Akcja rozgrywa się na odludziu i dość leniwie przelewają się przez ekran sceny z każdą minutą projekcji coraz silniej oddziałujące na zassanego od startu w fabułę widza. Relacja małżeńska poddana zaufania i lojalności sprawdzianowi, przez pryzmat politycznej sytuacji i doświadczeń traumy z przeszłości, za sprawą przypadkowego spotkania kata z ofiarą i zamiany ról. Polański wykonał tu bardzo dobrą robotę, ożywiając na tyle na ile można było teatralną formułę zamknięta w pomieszczeniach i wydarzeniu w zasadzie z jednej deszczowej nocy. Zbieg okoliczności przynosi szansę na zemstę, trzeba się tylko poddać instynktowi zamiast racjonalnie opanować cywilizowanemu sposobowi dochodzenia sprawiedliwości. Psychologiczno-filozoficzna rozprawa o winie i karze. O cierpieniu, skrusze - niemożliwym absolutnie zadośćuczynieniu.
P.S. To jest bez większej przesady bardzo dobre kino, lecz jednak oglądane w układzie odniesienia Rzezi i Wenus w futrze, wypada mniej ekscytująco. Polański tutaj być może nabierał dopiero doświadczenia w quasi teatralnym kinie, by błysnąć w przyszłości wymienionymi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz