niedziela, 22 maja 2022

Bad Religion - Recipe for Hate (1993)




O Bad Religion jako jednym z najważniejszych przedstawicieli amerykańskiego punku z lat osiemdziesiątych i w drugiej fazie istnienia (drugie życie) twórcach amerykańskiego proto punk rocka przypominam sobie od wielkiego dzwonu, a tym razem takim impulsem okazała się wydana właśnie na polskim rynku biografia kalifornijskiej ekipy autorstwa Jima Rulanda. Lektura obowiązkowo zostanie wkrótce nabyta i pewnie dokładne zapoznanie z jej zawartością też kiedyś nastąpi - kiedy czas będzie z gumy i można wówczas pojawi się szansa, by sobie pozwolić na wszystko na co do tej pory dwudziestoczterogodzinnej doby brakowało. :) Nie mam zamiaru oszukiwać, iż wszystko bez stresu i pośpiechu ogarniam i jestem w stanie na co dzień godzić wszystkie przypisane według grafika sprawy z tym co zdecydowanie w tym czasie chciałby robić, jak i nie próbuje nawet (bo niby po cholerę?) kitu wciskać, iż Bad Religion był w moim muzycznym dojrzewaniu, a tym bardziej obecnie jest nazwą pierwszo lub drugoplanową. Są zwyczajnie w rocku takie formacje które mają znaczenie li tylko jako swego rodzaju ikoniczne instytucje, lecz ich twórczość jakiejś większej siły oddziaływania na mnie nie posiada. Jeśli pozostawać przy szeroko spostrzeganym punk/punk rocku to te wszystkie klasyczne bandy w rodzaju The Clash, Ramones, a tym bardziej Sex Pistols czy Dead Kennedys nie kręcą się w moim odtwarzaczu, ale szacunek dla ich wpływu na scenę nakazuje chociaż pobieżne zapoznanie się z ich dorobkiem. Wspominam powyższe przy okazji refleksji wokół Recipe for Hate, bowiem podobny stosunek pielęgnuję do jego autorów, a różnica polega tylko na tym, że z racji wieku na bieżąco miałem okazję śledzić koleje ich losu w latach dziewięćdziesiątych i te akurat krążki z epoki mojego dorastania dla odmiany kręciły się w stereo czy walkmanie. Na pierwszy strzał Recipe for Hate, gdyż był to album najmocniej wkręcający mnie w tą banalnie przecież prostą nutę, ale mimo jej mało zajmującego na dłuższą metę charakteru, to nutę która osiadła w mojej świadomości. Kawałki to typowe dla gatunkowej estetyki, fajna w nich energia, melodyjna forma i piosenkowa struktura oraz niezłe komentarze społeczne. Czuć w niej muzykalność i że chłopaki dobrze się bawią wyśpiewując swoje przemyślenia, ale najważniejsze kiedy słucham szczególnie Recipe, to poczucie że w tej reaktywowanej formule wyszli ponad przeciętna rozpoznawalność, stanowiąc zarazem impuls do powstania tych wszystkich nastoletnich punk rockowych amerykańskich zespołów w bardzo lajtowy sposób buntujących się przeciw swoim starym, jak i wykorzystali hajp jaki owi w muzycznych stacjach na estetykę pancurską wykreowali. Dali impuls i kiedy młodzi, bardziej atrakcyjni poszli za nim z impetem, to oni się sprytnie pod tą popularność podłączyli. Bez nich nie byłoby Green Day, a bez sukcesu Green Day nie byłoby największego sukcesu komercyjnego w historii Bad Religion. I ja taki uczciwy układ szanuję. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj