Pierwsza uwaga, uwaga niepierwszoplanowa, choć wokół niej sprytnie zbudowane zainteresowanie trzecim krążkiem wciąż bardzo młodej Nowozelandki. Mam na myśli kwestię okładki albumu, a niej powabny tyłek w ruchu i odważnym ujęciu, więc jasne że tyle samo zwolenników takiego wizualnego oblicza koperty Solar Power, co osób może nieco zmieszanych tą prowokacyjną prezencją. Jeszcze więcej natomiast zapewne biedaków zszokowanych i ZNIESMACZONYCH takim obrazem, którzy zawartością muzyczną i przekazem krążka nie są absolutnie zainteresowani, a ich znajomość dotychczasowej twórczości wokalistki ogranicza się własnie do tego szoku i NIESMAKU jaki zgrabna pupcia u nich wywołała. Oni jednak niech sobie te oczy w przerażeniu zamykają i nie patrzą. Ich zdanie ma dosłownie znaczenie żadne - liczy się raz to co w środku i dwa pytanie dlaczego tak a nie inaczej brzmi ten krążek, bowiem trudno uznać że Lorde takim zabiegiem z kopertą chciała wyłącznie zainteresowanie większe na sobie skupić. Odpowiedzi na to ostatnie pytanie musicie jednak poszukać gdzie indziej, poszperać w wywiadach, odkryć założenia i intencje - pozwólcie że ja się skupię na nucie. Zatem po drugie (kluczowe, najistotniejsze) czym muzycznie Solar Power jest? W moim przekonaniu jest zdecydowanie krążkiem w sferze dźwiękowym rożnym od dwóch poprzednich, a to dlatego że prym zamiast elektroniki wiodą tutaj instrumenty strunowe, a dokładnie brzmienia gitarowe. Subtelnie zawieszone pomiędzy akustyką, a delikatną elektryką, jednak ze zdecydowaną przewagą mocnych akordów bez prądu. Motywy instrumentalne są wyraziste i zagrane z energią oraz kapitalnym groovem, a by podkreślić co mam na myśli zaryzykuje stwierdzenie iż są na Solar Power momenty które mnie akurat na myśl przywodzą dokonania ikony w osobie Georga Michaela. Prawda że intrygująca i wielce zaczepna argumentacja? :) Stąd aby nie zostać z miejsca przygniecionym falą oburzenia, że jak to śmiem takimi porównaniami szafować dodam (podkreślę), iż te skojarzenia są tylko fragmentaryczne, a brzmieniu Solar Power pomimo "czarnych" rytmicznych inklinacji równie blisko do współczesnego popu o orientacji na akcenty folkowe. Innymi słowy jak Pure Heroine i Melodrama miały w sobie głównie klimat estetyki w której przoduje na przykłąd ALT-J, tak nowe nagrania można położyć na podobnej półce co styl przykładowo Phoebe Bridgers, Holly Humberstone, a nawet Lany Del Rey (szczególnie numer California). Dlatego też twierdzę, iż to świeży rozdział w jej karierze i po wymagającym wsłuchania kilkudniowym z nim obcowaniu stwierdzam, że Pannie Lorde z taką nieco psychodeliczną, jednocześnie wciąż popową nutą bardzo do twarzy, a jej śpiewne numery i niekoniecznie wielki ale świetnie zaaranżowany wokal w hipisowskiej poświacie w większości kompozycji wypadają wręcz zjawiskowo. Nie będę ukrywał że pierwsze doniesienia i fragmenty płyty wzbudzały pewne obawy. Obawy do momentu kiedy WSŁUCHAŁEM się! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz