czwartek, 26 sierpnia 2021

Megadeth - Youthanasia (1994)

 


Jestem niemal pewien, iż pisząc kiedyś o Countdown to Extinction nawiązałem w tekście do Czarnego Albumu, powszechnie (he he) znanych i lubianych amerykańskich metalowców, z którymi to lider Megadeth był swego czasu blisko związany i zaznaczyłem wyraźnie fakt, iż był to album odpowiedź na mulit platynowy krążek właśnie wspomnianej tajemniczo (he he) Metalliki. Tako w przypadku refleksji wokół Youthanasii czuję się zobligowany przypomnieć, że tak jak Countdown to Extinction odnosząc wcale nie mało znaczący, ale jednak znacznie mniejszy niż Black Album sukces komercyjny oraz będąc krążkiem z rodzaju szokujących dla fanów-szalikowców thrashowej twarzy Megadeth, w konfrontacji z właśnie Youthanasią zaczął być naturalnie odbierany jako pomost pomiędzy starym, a nowym. Tylko mam pytanie czy aby te różnice stylistyczne pomiędzy wyżej wymienionymi nagraniami, odpowiednio z 1992 i 1994 roku są na tyle (odrzucając emocje tuż popremierowe) różne, by pierwszy z nich traktować jako bardziej tradycyjny od tego drugiego? Nie czekając na rozbudowane dywagacje z obowiązkowo mądrymi minami uskuteczniane, sam sobie we własnym sumieniu rozważając temat odpowiem, że NIE i kropka. :) Na obydwu płytach przecież wyraźnie słychać wpływy rockowe i to (szanuję bardzo) pomimo napędzanych koniecznością rynkową powodów - wpływy rockowe w wielce oryginalnie przez Mustaina zbudowanej estetyce. Nawet jeśli tylko ja słyszę to o czym tu piszę, nie mowy abym przygnieciony argumentacją większości wycofał się z powyżej wyartykułowanego przekonania, dodając równolegle z innej odrobinę beczki i tym samym dostarczając dowodów stanowczych na jedną z wcześniejszych tez, że przeskok stylistyczny pomiędzy czwórką, a piątką jest o niebo i piekło bardziej jaskrawy niż ten pomiędzy piątką i szóstką. Czwórki nigdy jakimś wyjątkowym sentymentem nie darzyłem, za to piątka i szóstka stanowią dla mnie dwie części tej samej i najlepszej w dyskografii ekipy niewyparzonomordego i rudowłosego Dave'a Mustaina muzycznej opowieści, która w moim odczuciu za szybko się skończyła. Nawet jeśli Dave w którymś momencie wrócił zarówno do rockowej thrasherki, jak i czystej w formie thrasherki dosłownie, to już nie był w stanie zaskarbić sobie mojej przychylności, a zainteresowanie nowym starym Megadeth bardzo szybko zgasło. Może wiele tracę praktykując przywiązanie do już lata temu przyjętej stałej i niepodważalnej opinii, lecz póki jakimś niebywałym cudem zmiana nastawienia nie nastąpi, będę tylko wracał do mojego ulubionego tandemu i opowiadał (jeśli zostanę zapytany :)) jakie są jego walory. Znaczy powiem, że to ten fantastycznie dudniący bas, który wraz z perkusyjnymi kanonadami odpowiada za świetny groove, dalej zarazem piosenkowy i aranżacyjnie rozbudowany charakter kompozycji oraz oczywiście świetne linie wokalne i rzecz jasna kapitalne partie solowe wiosła kierownika tego całego zamieszania. I tak będę o nich opowiadał i opowiadał (jeśli ktoś zechce mnie słuchać :)), w głębi duszy zastanawiając się i żałując że ten genialny Megadeth to tylko Countdown to Extinction i jego siostra Youthanasia.

P.S. Tą recko-refleksję należy obowiązkowo czytać wspólnie z reco-refleksją Countdown to Extinction! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj