To jest ten ówczesny Olimp amerykańskiego kina akcji, które w tej formule zagospodarowało sympatię widza. To jest to dzisiaj kuriozalne dzielenie ekranu na części (nie wiem czy to autorski pomysł Jewisona), ta ofensywna muzyka wypełniająca pomieszczenie i ten widok jankeskich metropolii z obszarami wylewającej się na podjazdy kasy i dzielnicami w totalnej ruinie. Szczególność jednak taka oprawa muzyczna posiada swoje zalety, a przede wszystkim czar minionej epoki, ale prócz tych cech urokliwie archaicznych, istnieją również wady, niedoróbki lub po prostu wypadki przy pracy, których kiedyś się nie kontrolowało lub świadomie przez sito przepuszczało. Atrakcyjna partnerka postaci tytułowej przykładowo w jednej z pierwszych scen wstaje w pełnym makijażu i najogólniej w montaż powpychanych dość siermiężnych urozmaicenia sporo. To normalne że kiedyś filmy będąc znacznie surowsze produkcyjnie, uciekały też znacząco od detalicznego realizmu - traktując być może zbyt wiele nazbyt umownie. Przede wszystkim podobne lekkie kryminałki, w takiej dyscyplinie prym wiodły, ale Afera nie jest w tym akurat przykładem najbardziej oczy wykłuwającym, bywało gorzej i rzadziej lepiej, więc historia bogacza z przekory złośliwie i by coś chyba udowodnić obrabiającego bank, należy do kategorii sentymentalnie dobrego starego kina, nie tylko przez wzgląd na reżyserską łapę i oko kogoś tak dla branży zasłużonego jak Norman Jewison. Oglądając Aferę można się pod nosem uśmiechnąć, na szczęście bez konsekwencji potykając się o powyżej wymienione. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz