Nie dalej jak jak około trzech tygodni temu wypieściłem jak na moje możliwości całkiem zadowalający tekst dotyczący pierwszej studyjnej płyty The Veils, jaką bardziej dogłębnie poznałem i był to jak właśnie sugeruje debiutancki dopiero kontakt z muzyką angielsko-nowozelandzkiej grupy. Tak się jednak złożyło (jak nie omieszkałem poinformować w/w tekście), że wpierw nastąpił odsłuch ...And Out of the Void Came Love, a dopiero po nim zapoznanie z Total Depravity, a że ten drugi wydał mi się w dziewiczym kontakcie ciekawszy, to i do niego na dłużej się przyspawawszy mogłem coś od siebie więcej na blogu w sekcji wiecznej archiwizacji myśli umieścić. Teraz zaś przechodzę do rzeczonej pierwotnie ...And Out of the Void Came Love i spieszę zrazu donieść, że dziś już nie mam wątpliwości, że te dwie płyty różniące się od siebie zasadniczo, jakościowo sobie bezdyskusyjnie dorównują. Zamiast jednak zestawiać ich cechy szczególne i powtarzać tym samym słowa z refleksji poprzedniej napiszę li tylko o samej ...And Out of the Void Came Love, że ona płynie przede wszystkim w rytmie nostalgicznych smętów, które nie nudzą mi się nawet jeśli odtwarzanie ich w ciągu kilku razy pod rząd następuje. Dzieje się tak myślę dlatego, że przyjmują formę muzyki niezwykle dojrzałej aranżacyjnie - przemyślanej, dopracowanej, świadomej i wreszcie porywającej. Żeby jednak nie wprowadzać w błąd, pomiędzy wspomnianymi i zachwalanymi ambitnymi smętami, które zauważ dobrze posiadają zawsze jakiś puls intrygujący podskórny, niby kojarzący się tak samo z oczywiście brytyjsko sprecyzowanym indie, często lub może najczęściej wręcz z autorską solową muzyką wielkich lirycznych pieśniarzy drugiej połowy XX wieku w postaci Nicka Cave'a, Davida Bowiego czy innych mniej podobnych bo przystępniejszych estradowych gwiazd, jak i amerykańską wersją jak ktoś trafnie gdzieś zauważył, a ja nie będę wprost zdradzał "białego gospel", kojarzącego się filmowo z brawurowym dziełem Aż poleje się krew Paula Thomasa Andersona, a muzycznie wizualnie z tym co też prezentuje obecnie Kjetil Nernes pod szyldem Årabrot. Więcej jednak tego nawiedzonego kaznodziei w Finnie Andrewsie, kiedy kompozycje pokazują całkiem ostry pazur, chociaż nie spodziewajcie się ciętych riffów, bo mam bardziej na myśli tchnącą magią klasycznego bluesa rytmikę czy najbardziej wycieczki w stronę kompletnie nieagresywnego, ale jednak od strony pulsu bębnów, to quasi industrialu. Ogromnym walorem całości jest ciepły, wrażliwy wokal Finna, który kołysze, ale i wzbudza nastrój niepokoju, kiedy staje się ofensywny w kontrze do tej zasadniczo przeważającego intymnego kierunku. Teksty natomiast, to kwiecisty poetycki język, malownicze wręcz słowne pejzaże, ale dalekie szczęśliwie od pretensjonalności. Taka nastrojowa muzyka wraz z poruszającymi emocje lirykami, bez wątpienia oparta jest na wysokich artystycznych i intelektualnych aspiracjach, a zbudowana na fundamencie ogromnej wyobraźni, wrażliwości nietuzinkowej oraz fantastycznym warsztacie instrumentalnym i wokalnym. Werdykt - album myślę to kompletny, a poszczególne utwory dzieła wybitne, które wspaniale odnajdują się w towarzystwie, jak i mogą sobie radzić samodzielnie, jako przyszłe, wdzięczne standardy, gdyby The Veils nagle wystrzeliło w kwestii popularności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz