piątek, 6 października 2023

The Veils - ...And Out of the Void Came Love (2023)

 


Nie dalej jak jak około trzech tygodni temu wypieściłem jak na moje możliwości całkiem zadowalający tekst dotyczący pierwszej studyjnej płyty The Veils, jaką bardziej dogłębnie poznałem i był to jak właśnie sugeruje debiutancki dopiero kontakt z muzyką angielsko-nowozelandzkiej grupy. Tak się jednak złożyło (jak nie omieszkałem poinformować w/w tekście), że wpierw nastąpił odsłuch ...And Out of the Void Came Love, a dopiero po nim zapoznanie z Total Depravity, a że ten drugi wydał mi się w dziewiczym kontakcie ciekawszy, to i do niego na dłużej się przyspawawszy mogłem coś od siebie więcej na blogu w sekcji wiecznej archiwizacji myśli umieścić. Teraz zaś przechodzę do rzeczonej pierwotnie ...And Out of the Void Came Love i spieszę zrazu donieść, że dziś już nie mam wątpliwości, że te dwie płyty różniące się od siebie zasadniczo, jakościowo sobie bezdyskusyjnie dorównują. Zamiast jednak zestawiać ich cechy szczególne i powtarzać tym samym słowa z refleksji poprzedniej napiszę li tylko o samej ...And Out of the Void Came Love, że ona płynie przede wszystkim w rytmie nostalgicznych smętów, które nie nudzą mi się nawet jeśli odtwarzanie ich w ciągu kilku razy pod rząd następuje. Dzieje się tak myślę dlatego, że przyjmują formę muzyki niezwykle dojrzałej aranżacyjnie - przemyślanej, dopracowanej, świadomej i wreszcie porywającej. Żeby jednak nie wprowadzać w błąd, pomiędzy wspomnianymi i zachwalanymi ambitnymi smętami, które zauważ dobrze posiadają zawsze jakiś puls intrygujący podskórny, niby kojarzący się tak samo z oczywiście brytyjsko sprecyzowanym indie, często lub może najczęściej wręcz z autorską solową muzyką wielkich lirycznych pieśniarzy drugiej połowy XX wieku w postaci Nicka Cave'a, Davida Bowiego czy innych mniej podobnych bo przystępniejszych estradowych gwiazd, jak i amerykańską wersją jak ktoś trafnie gdzieś zauważył, a ja nie będę wprost zdradzał "białego gospel", kojarzącego się filmowo z brawurowym dziełem Aż poleje się krew Paula Thomasa Andersona, a muzycznie wizualnie z tym co też prezentuje obecnie Kjetil Nernes pod szyldem Årabrot. Więcej jednak tego nawiedzonego kaznodziei w Finnie Andrewsie, kiedy kompozycje pokazują całkiem ostry pazur, chociaż nie spodziewajcie się ciętych riffów, bo mam bardziej na myśli tchnącą magią klasycznego bluesa rytmikę czy najbardziej wycieczki w stronę kompletnie nieagresywnego, ale jednak od strony pulsu bębnów, to quasi industrialu. Ogromnym walorem całości jest ciepły, wrażliwy wokal Finna, który kołysze, ale i wzbudza nastrój niepokoju, kiedy staje się ofensywny w kontrze do tej zasadniczo przeważającego intymnego kierunku. Teksty natomiast, to kwiecisty poetycki język, malownicze wręcz słowne pejzaże, ale dalekie szczęśliwie od pretensjonalności. Taka nastrojowa muzyka wraz z poruszającymi emocje lirykami, bez wątpienia oparta jest na wysokich artystycznych i intelektualnych aspiracjach, a zbudowana na fundamencie ogromnej wyobraźni, wrażliwości nietuzinkowej oraz fantastycznym warsztacie instrumentalnym i wokalnym. Werdykt - album myślę to kompletny, a poszczególne utwory dzieła wybitne, które wspaniale odnajdują się w towarzystwie, jak i mogą sobie radzić samodzielnie, jako przyszłe, wdzięczne standardy, gdyby The Veils nagle wystrzeliło w kwestii popularności. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj