Na początek banał, czyli komunał, truizm, frazes, iż powrót Katatonii cieszy niezmiernie, gdyż ostatnie lata stawiały pod znakiem zapytania dalszą działalność grupy, która (jeśli mnie źródła nie wprowadziły w błąd) wpierw zawieszała działalność, by za moment oznajmić, że to chyba jednak koniec, a nie czas na dłuższą regenerację sił i ożywienie motywacji. Ostatecznie obawy o konieczne pogrzebanie nadziei na wznowienie działalności przez ekipę Szwedów prędziutko stały się przeszłością, którą pozostawiam daleko za sobą jako traumatyczne przeżycie, jakie wywołują złe wieści z obozów moich muzycznych ulubieńców. Mordka moja wówczas jeszcze siłą szoku zasmucona przybrała wyraz znacznie bardziej optymistyczny, gdy pierwsze donosy głosiły, iż grają i na studyjnej pracy się koncentrują, a już rozpromieniła się niebywale, gdy premiera znakomitego Lacquer nakazała sądzić, że nowy krążek okaże się wielkim kolejnym przełomem w historii Katatonii. Miałem to przekonanie, że elektroniczny charakter pierwszego singla skieruje muzykę grupy w rejony modnego ostatnio ejtisowego syntezatorowego półmroku, ale też nie odczuwałem większego niepokoju związanego z możliwym zarzuceniem dotychczasowego charakteru tworzonych dźwięków. Katatonia przez lata w moim przekonaniu stała się synonimem wyważonej ewolucji, bez szaleńczych przeobrażeń, ale i bez również lęków przed wypróbowywaniem pomysłów, które z założenia nie mają szans na płynne wdrożenie w strukturę ich kompozycji. Tak też z black metalowego kręgosłupa wyrosła istota muzyki Katatonii, przez już prawie trzy dekady stopniowo ubogacana doświadczeniem i wysokim stężeniem artystycznej wyobraźni, którą dziś można by ująć w sformułowaniu, iż to nieskrępowany schematami emocjonalny dark rock, z masą uwrażliwiających inklinacji zarówno naturalnie o charakterze dźwiękowym, jak i szczególnie ważnym lirycznym. Poetycka formuła treści i idealnie z nią spójna, fantastycznie jak zawsze zaaranżowana warstwa muzyczna (którą przy konsekwentnym zaangażowaniu odbiera się nie tylko na kilku poziomach zaawansowania), jest wspaniale uwypuklona również w omawianym w tym miejscu City Burials. Albumie o niezwykłej mocy sugestywnej, czerpiącego z dotychczasowego wzorca (elektronika, gitary i masa emocji) oraz właśnie formie z każdym kolejnym odsłuchem fenomenalnie osadzającej się w umyśle słuchacza, który partiami odkrywa liczne smaczki (ornamenty, zdobienia), a sam kształt poszczególnych utworów zmienia systematycznie swoje oblicze, sięgając finalnie poziomu mistrzowskiej kompozytorskiej manipulacji pojedynczymi dźwiękami i rozbudowanymi frazami, aby stworzyć dzieło jednocześnie koherentnie chwytliwe i bezustannie intrygujące. I mógłbym w tym miejscu wymienić swoich faworytów, choć to z rzadka czynię, bowiem uważam, iż album to całość, a każdy jego element znaczący dla efektu finalnego, ale tego jak zwykłem (tym bardziej w przypadku tej ekipy) nie zrobię, gdyż myślę że z czasem te numery pośród pełnej track listy nie do końca jeszcze odkryte, już wkrótce odsłonią przede mną swe tajemnice i staną się kolejnymi, które skradną na dobre moje serce i duszę. Nie gdybam, ja to wiem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz