To duże moje niedopatrzenie, że przez kilka już solidnie okraszonych quasi recenzenstwem lat, na prywatnym blogu gdzie opinie odnośnie sztuki filmowej i muzycznej uparcie forsuje nie pojawił się nawet jeden wpis traktujący o twórczości fińskiego Amorphis, który nota bene może dzisiaj nie stanowi dla mnie kluczowej fascynacji, ale w tych latach, w których zaczątki gustu formowałem wchodząc w świat rockowo-metalowej sceny, był formacją ważną i niebezzasadnie szanowaną. Postaram się zatem (jeśli ludowi Bogowie Północy pozwolą ;)) nadrabiając systematycznie te zaległości, także sam dla siebie w miarę konsekwentnie i intensywnie odświeżać swoją relację z bieżącą działalnością grupy, jak i przede wszystkim z całym przeszłym doświadczeniem z ich krążkami, które tak jak wspomniałem lata temu często i gęsto jeszcze w postaci zapomnianych obecnie kaset magnetofonowych gościły w moim stereo. Nie zacznę jednak tej misji od pradziejów i któregoś albumu stricte death metalowego z długoletniej kariery Finów, ani (co chyba powinienem uczynić) od Elegy, krążka zaiste przełomowego - ani też dwóch świetnych, bo kapitalnie rockujących (dosłownie i w przenośni) wówczas płyt z tandemu Tuonela/Am Universum, czy nawet od Eclipse będącym zaiste porywającym początkiem niestety poniekąd końca ich rozwoju. Rozpocznę bowiem od albumu dotychczas przedostatniego, który jako ostatni na dzień dzisiejszy poznałem (Queen of Time z 2018 jeden raz nie zagościł - nie zainteresowałem się zwyczajnie, ochoty nie przejawiłem, ciekawości brakło :)). Czymże w moim przekonaniu jest więc Under the Red Cloud, że przypadła mu tak zaszczytna rola - czym sobie zasłużył? Zasadniczo niczym, prócz faktu, że to kolejny efekt upartej powtarzalności, której właśnie od Eclipse Amorphis jest wierny i który na przykład w odróżnieniu przykładowo od mało przekonującego The Beginning of Times posiada dar ogromnej słuchalności - jest chwytliwy, zwarty i spójny, a w samej rzeczy przywołujący najsilniej echa najważniejszych walorów stylu Amorphis. Etnicznych, lub jako ktoś woli folkowych nawiązań, melodyjnych refrenów od których ciężko się uwolnić (ciężko nie podśpiewywać ich pod nosem), pomysłowego, mimo że na swój sposób rutyniarskiego riffowania, konkretnego niedźwiedziego ryku Joutsena uskutecznianego na zmianę z przyjemnymi czystymi frazami (bez najmniejszego wysiłku oraz bez narażania słuchacza na dyskomfort generowanymi) oraz całościowo pasji zawartej w niczym właściwie nie zaskakującej hybrydzie ciężaru i przebojowości. Problem z Amorphis jest od prawie zawsze jeden - świetna rzemieślnicza robota, serce w nią oczywiście włożone, ale bez artyzmu czy większej ambicji. Co przyznaję nie zmienia mojego przekonania, że akurat od czasu pierwszej płyty nagranej z udziałem Joutsena Amorphis nie częstował takim solidnym impetem zawartym w naprawdę zapamiętywalnych numerach.
P.S. Jak się powiedziało A, trzeba wkrótce B wydusić. Spodziewajmy się więc oprócz refleksji wokół płyt Amorphis notek startowych o innych fińskich legendach w rodzaju Sentenced, a może i gdy zabraknie materiału do oceniania także CHoB. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz