Trudno cokolwiek w
pełni wiarygodnego i skonstruowanego na podbudowie doświadczenia szerszego o
filmie egzotycznego reżysera z istotnym doświadczeniem i cenionym dorobkiem
napisać, kiedy jego dotychczasowa twórczość wyłącznie z perspektywy „słyszałem”
znana. Stąd to, co poniżej wyłuszczone jest tylko autentycznym zapisem odczuć
laika w konfrontacji z nawet nie wiem czy w jakikolwiek sposób kompatybilnym z
jego azjatyckimi dziełami europejskim filmem. Widzę i słyszę, więc donoszę, iż podobały mi się te nieliczne momenty, kiedy muzyka
w tle ożywiała duchowy charakter filmu, którego zasadnicza rolą było niestety nudzić. Kiedy
tajemnica ukryta w prawdzie od początku wydaje się oczywista, choć rzecz jasna
trudno było przewidzieć szczegóły jej właściwości. Obraz to skupiony na skomplikowanych
rodzinnych relacjach i dość monotonnej narracji, która prowadzi przez
subtelności, stąd efekt może wydawać się monotonny, a sam temat mało
efektowny, by stać się w jakikolwiek sposób hitem, a nawet zainteresować
obszerniejszą grupę widzów, którzy w obyczajowych dramatach w wydaniu
nostalgicznym nie wyłącznie od święta gustują. Nie pomaga w tym też
teatralna maniera i nieco sztuczna poza aktorska wszystkich postaci, bez
wyjątku równo dostosowujących się do narzuconego stylu zdystansowania i wyniosłości
bohaterki granej przez Catherine Deneuve. Jestem w rzeczy samej rozczarowany, bowiem
spodziewałem się mniej udawania, a więcej naturalności, ponadto i więcej ekscytacji w
mniej pretensjonalnym kameralnym dramacie. Emocje w większym niż minimalnym
stopniu po seansie nie pulsują, mimo że są w scenariuszu i grze obecne, to powstrzymywane przyjętą formułą przed
jakąkolwiek eskalacją, a to odbiera walor utrzymujący uwagę. Może się mimo wszystko przełamię
i zerknę kiedyś na to, co jest japońskie w dorobku Hirokazu Koreedy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz