Pierwszy od piętnastu lat świeży studyjny wypiek Green Carnation pojawia się z zaskoczenia, bez naturalnie wielkiej pompy promocyjnej i zaskakuje nie tylko tym, że jest, ale też iż bardzo mocno punktuje w kwestii jakości. Znając doskonale twórczość Norwegów z przełomu tysiącleci, a nawet w owym czasie będąc pod zdecydowanie sporym wpływem ich muzyki śmiem donosić, iż te pięć nowych kompozycji zawartych w niespełna trzech emocjonujących kwadransach (to i tak więcej niż jedna w czterech - Light of Day, Day of Darkness się kłania :)), to jedne z najlepszych utworów jakie "zieloni" w swojej historii skomponowali. Oczywiście nie jest to jakiś gigantyczny skok jakościowy, więcej nawet pomiędzy albumami sprzed lat, a Leaves of Yesteryear nie dostrzegam znaczących różnic w stylu i mocy oddziaływania, ale kiedy dla porównania przypomniałem sobie A Blessing in Disguise i The Quiet Offspring, to odczułem, iż właśnie "świeżynka" (w post scriptum zwięzłe wyjaśnienie dlaczego w cudzysłowiu) robi najlepsze wrażenie. Gdzieś jedynie wspomniany powyżej Light of Day, Day of Darkness odbija się podobnym echem i gdybym miał teraz ustalać kolejność względem współczynnika waloru słuchalności do waloru ambicji, to ten najnowszy krążek ustawiłbym na równi z płytą z 2001-ego roku, a pozostałe dwa zakotwiczył poniżej - z delikatnym prymatem trójki nad czwórką i bez umieszczenia w tej hierarchii debiutu (bo mało z obcowania z nim szczerze pisząc pamiętam, a czasu na "pełne" wspominkowe odświeżenie nie znalazłem) i naturalnie bez akustycznego Acustic Verses (bo to zupełnie inna kategoria gatunkowa). Kiedy od kilku dni Leaves of Yesteryear osadzony w tak samo w refleksyjnym jak i dramatycznym kontekście muzyczno-lirycznym często z ogromną melancholijną dla mnie przyjemnością w głośnikach wybrzmiewa, to myślę sobie, iż to wspaniała dla mnie niespodzianka i nie tylko okazja aby nieco zapomniana już formacja w niewiele tylko odmienionej formule na nowo mnie zainteresowała, ale także okazja aby mroczną metalową progresję z całkiem wyraźnymi ambicjami pod innymi szyldami powspominać. Takim nie całkiem ślepym trafem popularny serwis z filmikami (i nie tylko) podsunął mi pod uszy kolejnych ciekawych przedstawicieli sceny sprzed już dwóch dekad, których świadomość istnienia przykrył kurz, a wynik spotkania (jak na razie) z ich również powrotnym po latach albumem już zaraz/natychmiast w formie zwięzłego quasi eseju w stronach NTOTR77 umieszczę.
P.S. Nie zapominam donieść, że cztery kompozycje to w pełni autorska robota (w tym aranżacyjnie odmieniony My Dark Reflections of Life and Death), a piąty to jak spojrzycie w rozpiskę świetnie zaaranżowany klasyk legendarnej ekipy z Birmingham. Co w proporcjach nowy do stary zmieniając wiele, niewiele właściwie nic nie zmienia, kiedy powtarzam jako całość album brzmi kapitalnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz