To co wczoraj sobie obiecałem dzisiaj już realizuję, czyli pisząc o studyjnym powrocie Green Carnation trafiłem na krążek In the Woods..., który jak mnie pamięć oszukała (bo czas jak się okazuje błyskawicznie zapie*****), wówczas w 2016-tym gdy się pojawił (a mnie się wydawało że to było góra dwa roki temu :)), zainteresował mnie wyłącznie na chwilę - bowiem pod wpływem jednej z niewielu rodzimych recenzji, które niezbyt przychylnie oceniały jego jakość, to ja zbyt wiele czasu, a w związku z tym żadnej niemal szansy na osobiste przekonanie do niego jemu i (miałem przez chwile nadzieję) sobie nie dałem. Wrzuciłem na odsłuch może raz, góra dwa i jeszcze podczas wykonywania licznych codziennych domowych czynności, które nie sprzyjają skupieniu się na detalicznej weryfikacji znaczenia dźwięków dla samopoczucia i tym bardziej wywołania emocji wyższego niż tylko te przyziemnego rzędu. Czynię to teraz niejako rekompensując tym samym moją nierzetelność i nawet jeśli nie uważam, aby Pure było lipne, to jego objętość i niestety monotonny charakter nie sprzyja też obecnie zbudowaniu silniejszej z nim więzi. Ponadto kiedy pamięta się takie Strange in Stereo z 1999 roku (do chwili wydania Pure stanowiące ostatni akord studyjnego żywota tej efemerydy), to nie trudno się nie zgodzić z redaktorem Dunajem, że między innymi: czas nie obszedł się z nimi zbyt łaskawie, mimo iż jako jedni z niewielu kładli podstawy pod eteryczny black metal słyszalny między innymi na krążkach francuskiego Alcest, że na Pure zniknął ten eksperymentatorski, lekko nawiedzony klimat, a jego miejsce zajął nieco kwadratowy gotycki metal z po części tylko udanymi progresywnymi wycieczkami etc. etc. Dlatego też uczciwie teraz napiszę (bo w końcu poświęciłem stracony niestety czas), że tak jak (powiązany personalnie swego czasu) Green Carnation robiąc o wiele mniej nowej muzyki osiągnął współcześnie o wiele więcej. Kropka!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz