czwartek, 22 marca 2018

Robert Plant - Carry Fire (2017)




Charakterystyczny głos Roberta Planta, mimo że nie oszukujmy się naturalnie poddany wpływowi wieku, wciąż zawiera w sobie porywającą magię, a w konkretnym przypadku kompozycji zawartych na Carry Fire, diabeł akurat tkwi w jednym szczególe. Bowiem naturalnie głos ograniczony wiekiem i latami eksploatacji, został znakomicie wpleciony w angażującą emocjonalnie, niezwykle autentyczną muzykę. Doskonale zaaranżowany, w znaczeniu skutecznego unikania jego forsowania zbyt wymagającymi skalami. Dzięki temu że Plant nie musi się spinać i wysilać wszystkie linie melodyczne brzmią płynnie i urzekająco śpiewnie. Na tle ciepłych, intymnych instrumentalizacji dostosowanych wybornie do obecnych wokalnych możliwości, brak młodzieńczej siły nie stanowi najmniejszego problemu. On wymuszając poniekąd modyfikację konwencji, paradoksalnie jawi się jako atut Carry Fire. Walor niezaprzeczalny, szczególnie gdy artysta świadomy i z finezyjną smykałką do genialnego konstruowania emocjonujących linii melodycznych. Cudownie eteryczny to album, hipnotyzujący etnicznymi rytmami, urzekający pastelowymi barwami wokaliz, intrygujący i połyskujący muzyczną wrażliwością i dojrzałością, fascynujący i absorbujący. Subtelniejszy od Lullaby and... The Ceaseless Roar, chociaż niepozbawiony zupełnie pazura (Bones of Saints), jednakże w ogólności stawiający na oscylowanie wokół quasi akustycznych podróży, w towarzystwie folku i bluesa, z jednym bardzo udanym dryfem w kierunku nowoczesności (Keep It Hid). Mnie ten krążek oczarował, podarował przyjemne uczucie odprężenia, zaszczepił spokój w mojej duszy, za co bardzo Robertowi "jak wino" Plantowi dziękuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj