środa, 14 marca 2018

I, Tonya / Jestem najlepsza. Ja, Tonya (2017) - Craig Gillespie




"Ona jest Tonya", to nie jest wykalkulowana dla romantycznego, napompowanego patosem efektu, typowa droga od zera do bohatera. Żadna to wypolerowana do przesady bajeczka w rodzaju spełniającego się “american dream”, tylko pełna ostrych wiraży, bezkompromisowa, ale podana w groteskowym anturażu, nieprawdopodobnie chwytliwa opowieść z rodzaju “true life” bez happy endu. Nie jestem akurat świeżo po jej lekturze, kilkanaście dni od premierowego seansu już minęło, ale świeżość formuły, w jaką historia życia pyskatej awanturnicy ubrana, nie pozwala by o walorach produkcji Craiga Gillespie tak z marszu zapomnieć. Z marszu to ja akurat tutaj wymienię cały szereg argumentów udowadniających, że już dawno nie widziałem równie odjechanej biografii i morda uśmiecha mi się szeroko kiedy o nich pomyślę. Fakt, że jakby sam materiał nie był odpowiednio atrakcyjny i sam w sobie nie budził nie tylko wizualnie emocji, to i wszelkie próby uszycia z filcu szorstkiego, w intensywnym świetle połyskującego szałowego wdzianka, nie miałoby szansy powodzenia. W tym przypadku jednak jedno i drugie szło w parze, bo osobliwa postać Harding w wyrafinowanym łyżwiarskim świecie i pomysłowość scenarzysty oraz reżysera, to żadne nijakie czy szablonowe powielanie wytartych schematów, tylko ostra jazda błyskotliwe wiążąca częstokroć skrajne tematy. W niej dziewczyna z pasją, absolutnie niepasująca do lansowanego obrazu łyżwiarskiej księżniczki. Pochodząca z prostactwa, brutalna w słowach i gestach, z fizycznością pozbawioną subtelnego wdzięku i z wrażliwością estetyczną cyrkowego clowna, wreszcie z jedną niepodważalną przewagą nad konkurentkami. Nią ten cholerny potrójny axel, którego skakała jak na zawołanie i nomen omen żadna inna pełna gracji i obycia rywalka, nie mogła jej w tym skakaniu podskoczyć. Tylko co z tego, jak hasanie w przykrótkiej spódniczce po tafli zamarzniętej wody ku uciesze estetów, to sport w ocenie niewymierny, całkowicie uzależniony od subiektywnego spojrzenia sędziów i jeszcze kanonów, jak się okazuje opartych bardziej o wdzięk niż walory gimnastyczne. Zatem kiedy wiesz, że zrobiłaś wszystko co powinnaś, że wyżej i lepiej od ciebie nikt nie skacze, a nie godzisz się pokornie z faktem, że wyżej już nie podskoczysz, bo problem tkwi zupełnie gdzie indziej, a w tej kategorii nie poradzisz wymaganiom. Hmmm... to stajesz dziewczyno pod ścianą i sfrustrowana szukasz wściekle pozasportowych dróg oddziaływania. Niestety wokół ciebie, w tym twoim najbliższym, ciasnym ograniczeniami mentalnymi otoczeniu, zbyt sporo ludzi (zrezygnuję z eufemizmu) zdrowo pierdolniętych, o kompletnie, do sześcianu zrytych beretach, którzy cel rozumieją w kategoriach zero-jedynkowych, a metody jego uzyskania zawsze bez względu na ofiary w ich oczach są usprawiedliwione. Tą antybohaterką w pierwszej kolejności matka psychopatka, zimna wyrachowana suka, której nota bene sportowo skuteczna strategia, w ujęciu psychologicznego wpływu na młodą osobowość, to nic innego jak potężny kamień zawieszony na wątłej dziecięcej szyi - nie udźwigniesz i kropka. Z tego szereg konsekwencji wyraźnie z impetem po psychice się rozpełzających. Kładących się "po całości" mrocznym cieniem na kolejne etapy życia. Od fundamentalnej nieumiejętności radzenia sobie z własnymi emocjami, stresem, złością itp., po absolutnie niezaskakujące wybory np. partnera idealnego do morderczego, bo toksycznego związku. Dokładnie wszystko ma tutaj swoje logiczne, racjonalne uzasadnienie i jest wypadkową masy błędów, wynikających nie tylko z braku ciepła czy elementarnej wrażliwości, tudzież przerostu ambicji, ale także topornego, prymitywnego rozumienia określenia sukces. Rozbita, poobijana i okaleczona osobowość Harding versus oczekiwania w kwestii kariery sportowej, jak i wielki sport w kontrze do prozy życia. Cholernie wysoko postawiona poprzeczka, katorżnicza praca treningowa i mur nie do przebicia, bo wykluczenie i uprzedzenie nie te szlachetne progi dla charakternej, ale niestety wieśniary. Twardej dziewczyny, której charakter wykuty w ogniu konfliktów, ale absolutnie nieprzystający do wymogów tańca na lodzie. I wreszcie punkt kulminacyjny, czyli w tej dramatycznej ale i żenującej błazenadzie krwawy motyw Bogu ducha winnej Nancy Kerrigan, jako wynik wszystkiego złego. Całego splotu wydarzeń i bajzlu emocjonalnego, nakręcanego systematycznie przez popieprzone otoczenie Toni, w którym zza pleców swoją kluczową rolę odegrał pewien tłusty psychol, mieszkający mimo już dojrzałego wieku wciąż z rodzicami. Zawodowy konfabulant, tłuk niepospolity odgrywający przekonująco ćwiczoną przed lustrem rolę. Świr kompletny i jak się okazuje, bądź nie okazuje (bo tutaj tkwi też moc filmu Gillespie'go) główny architekt czynu godnego potępienia. Ta siła o której powyżej wspominam, tkwi w porzuceniu poszukiwania jednej prawdy i potrzeby zbudowania mniej lub bardziej racjonalnej tezy, wokół której konstruowana jednostronna argumentacja. Tego sprytnie Gillespie unika, nie osądzając jednoznacznie samej Harding, kapitalnie wykorzystując potencjał tkwiący w kompletnie niespójnych zeznaniach głównych aktorów tej tragifarsy. Historii absurdalnej, która wydarzyła się w rzeczywistości i wstrząsnęła ówcześnie amerykańskim sportem, odbijając się medialnie echem na całym świecie. Okoliczności kuriozalnej jak treść filmu nie tylko między wierszami sugeruje, takiej która powinna bardziej urodzić się w wyobraźni scenarzystów, niż zostać przez życie napisana. Ale czy to pierwszy przykład sytuacji, kiedy rzeczywistość wyprzedza wyobraźnię speców od mocno naciąganej społecznej fantastyki.

P.S. Kadziłem sporo powyżej, poklepywałem z uznaniem, szczerym gestem chwaliłem, a nie skomplementowałem aktorskich popisów, które szczególnie w przypadku Margot Robbie i Allison Janney są tak bezpośrednio ujmując, przezajebiste! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj