"Ona jest Tonya", to nie jest wykalkulowana dla romantycznego, napompowanego patosem efektu, typowa
droga od zera do bohatera. Żadna to wypolerowana do przesady bajeczka w rodzaju
spełniającego się “american dream”, tylko pełna ostrych wiraży, bezkompromisowa,
ale podana w groteskowym anturażu, nieprawdopodobnie chwytliwa opowieść z
rodzaju “true life” bez happy endu. Nie jestem akurat świeżo po jej lekturze,
kilkanaście dni od premierowego seansu już minęło, ale świeżość formuły, w jaką
historia życia pyskatej awanturnicy ubrana, nie pozwala by o
walorach produkcji Craiga Gillespie tak z marszu zapomnieć. Z marszu to ja
akurat tutaj wymienię cały szereg argumentów udowadniających, że już dawno nie
widziałem równie odjechanej biografii i morda uśmiecha mi się szeroko kiedy o
nich pomyślę. Fakt, że jakby sam materiał nie był odpowiednio atrakcyjny i sam
w sobie nie budził nie tylko wizualnie emocji, to i wszelkie próby uszycia z
filcu szorstkiego, w intensywnym świetle połyskującego szałowego wdzianka, nie
miałoby szansy powodzenia. W tym przypadku jednak jedno i drugie szło w parze,
bo osobliwa postać Harding w wyrafinowanym łyżwiarskim świecie i pomysłowość
scenarzysty oraz reżysera, to żadne nijakie czy szablonowe powielanie
wytartych schematów, tylko ostra jazda błyskotliwe wiążąca częstokroć skrajne
tematy. W niej dziewczyna z pasją, absolutnie niepasująca do lansowanego obrazu łyżwiarskiej
księżniczki. Pochodząca z prostactwa, brutalna w słowach i gestach, z fizycznością
pozbawioną subtelnego wdzięku i z wrażliwością estetyczną cyrkowego clowna, wreszcie z
jedną niepodważalną przewagą nad konkurentkami. Nią ten cholerny potrójny axel,
którego skakała jak na zawołanie i nomen omen żadna inna pełna gracji i obycia
rywalka, nie mogła jej w tym skakaniu podskoczyć. Tylko co z tego, jak hasanie w przykrótkiej spódniczce po tafli zamarzniętej wody ku uciesze estetów, to sport w ocenie niewymierny, całkowicie uzależniony od subiektywnego spojrzenia
sędziów i jeszcze kanonów, jak się okazuje opartych bardziej o wdzięk niż walory gimnastyczne.
Zatem kiedy wiesz, że zrobiłaś wszystko co powinnaś, że wyżej i lepiej od
ciebie nikt nie skacze, a nie godzisz się pokornie z faktem, że wyżej już nie
podskoczysz, bo problem tkwi zupełnie gdzie indziej, a w tej kategorii nie
poradzisz wymaganiom. Hmmm... to stajesz dziewczyno pod ścianą i sfrustrowana szukasz wściekle
pozasportowych dróg oddziaływania. Niestety wokół ciebie, w tym twoim
najbliższym, ciasnym ograniczeniami mentalnymi otoczeniu, zbyt sporo ludzi (zrezygnuję z eufemizmu) zdrowo pierdolniętych, o kompletnie, do sześcianu zrytych beretach, którzy
cel rozumieją w kategoriach zero-jedynkowych, a metody jego uzyskania zawsze bez względu na ofiary w ich oczach są usprawiedliwione. Tą antybohaterką w pierwszej kolejności
matka psychopatka, zimna wyrachowana suka, której nota bene sportowo skuteczna
strategia, w ujęciu psychologicznego wpływu na młodą osobowość, to nic innego jak
potężny kamień zawieszony na wątłej dziecięcej szyi - nie udźwigniesz i kropka. Z tego szereg konsekwencji wyraźnie z impetem po psychice się rozpełzających. Kładących się "po całości" mrocznym
cieniem na kolejne etapy życia. Od fundamentalnej nieumiejętności radzenia sobie z
własnymi emocjami, stresem, złością itp., po absolutnie niezaskakujące wybory np.
partnera idealnego do morderczego, bo toksycznego związku. Dokładnie wszystko ma
tutaj swoje logiczne, racjonalne uzasadnienie i jest wypadkową masy błędów, wynikających nie tylko z braku ciepła czy elementarnej wrażliwości, tudzież przerostu ambicji, ale także topornego, prymitywnego rozumienia określenia sukces. Rozbita, poobijana i okaleczona osobowość Harding
versus oczekiwania w kwestii kariery sportowej, jak i wielki sport w kontrze do prozy
życia. Cholernie wysoko postawiona poprzeczka, katorżnicza praca treningowa i
mur nie do przebicia, bo wykluczenie i uprzedzenie nie te szlachetne progi dla
charakternej, ale niestety wieśniary. Twardej dziewczyny, której charakter
wykuty w ogniu konfliktów, ale absolutnie nieprzystający do wymogów tańca na
lodzie. I wreszcie punkt kulminacyjny, czyli w tej dramatycznej ale i żenującej błazenadzie krwawy motyw Bogu ducha winnej Nancy Kerrigan, jako wynik
wszystkiego złego. Całego splotu wydarzeń i bajzlu emocjonalnego, nakręcanego
systematycznie przez popieprzone otoczenie Toni, w którym zza pleców swoją kluczową
rolę odegrał pewien tłusty psychol, mieszkający mimo już dojrzałego wieku wciąż
z rodzicami. Zawodowy konfabulant, tłuk niepospolity odgrywający przekonująco ćwiczoną przed lustrem rolę. Świr kompletny i jak się okazuje, bądź nie okazuje (bo tutaj
tkwi też moc filmu Gillespie'go) główny architekt czynu godnego potępienia. Ta siła o której powyżej wspominam, tkwi w porzuceniu
poszukiwania jednej prawdy i potrzeby zbudowania mniej lub bardziej racjonalnej tezy,
wokół której konstruowana jednostronna argumentacja. Tego sprytnie Gillespie
unika, nie osądzając jednoznacznie samej Harding, kapitalnie wykorzystując
potencjał tkwiący w kompletnie niespójnych zeznaniach głównych aktorów tej
tragifarsy. Historii absurdalnej, która wydarzyła się w rzeczywistości i
wstrząsnęła ówcześnie amerykańskim sportem, odbijając się medialnie echem na
całym świecie. Okoliczności kuriozalnej jak treść filmu nie tylko między wierszami
sugeruje, takiej która powinna bardziej urodzić się w wyobraźni scenarzystów,
niż zostać przez życie napisana. Ale czy to pierwszy przykład sytuacji, kiedy
rzeczywistość wyprzedza wyobraźnię speców od mocno naciąganej społecznej fantastyki.
P.S. Kadziłem sporo powyżej, poklepywałem z uznaniem, szczerym gestem chwaliłem, a nie skomplementowałem aktorskich popisów, które szczególnie w
przypadku Margot Robbie i Allison Janney są tak bezpośrednio ujmując, przezajebiste! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz