Wypadałoby jak dobry obyczaj i wytrenowany przez samouka pismaczy warsztat
zobowiązuje, jakieś intro na starcie urodzić. W przypadku od wielu lat dyżurnej
nadziei światowego rocka, coś w rodzaju natchnionego i z nutką żartu otwarcia o
wprowadzaniu do gatunkowej tkanki eksperymentatorskiej wizji, świeżego
pierwiastka etc. Bowiem akurat w takim tonie zapewne większość mainstreamowych
muzycznych periodyków napisze i spora część dziennikarskiej braci, mniej lub
bardziej niezależnej w podobnej tonacji, przyklaskując, ochoczo "własne" zdanie
zaproponuje. Niestety nie odnotowuję w tym momencie przypływu większego
natchnienia i byłby to raczej poród w bólach kamieni nerkowych, zamiast
finezyjnej przedmowy w cudownych naturalnych okolicznościach zrodzonej. Poza tym, co
istotą części merytorycznej tekstu, nie odczuwam po kilku kontaktach z Boarding
House Reach potrzeby utożsamiania jeszcze gorącego krążka White’a z dziełami z
rodzaju tych przełomowych. Może kiedyś? Nie wykluczam, choć nie wierzę. Tu i
teraz odbieram go jako próbę wykonania pewnej złożonej sekwencji
skomplikowanych ruchów, sondujących nastawienie fanów lidera White Stripes do
tego rodzaju poszerzania muzycznych horyzontów i utwierdzenie siebie samego w przekonaniu o
znaczącym wpływie na współczesny obraz szeroko pojmowanie rocka. Album (żeby nie
budować atmosfery porażki) jest w kilku, względnie kilkunastu momentach udanym
odjazdem Jacka, wraz z ciekawymi wynajętym na tą okoliczność instrumentalistami,
w kierunku fuzji wielogatunkowej. Jednako posiada również liczne wady, w
postaci mielizn i prób łapania zbyt licznego stada srok, za ich imponujące,
lecz delikatne ogonki. Gdyby te trzynaście kompozycji zredukować do pięciu, sześciu (Connected by Love, Why Walk a Dog?, Corporation, Ice Station Zebra, Over and Over and Over, Who is it Me?!) to w
takim układzie ilościowym, w moim przekonaniu album z powodzeniem obroniłby
się, jako mini z niewyżywołanymi ambicjami, a pomiędzy numerami byłby do
wychwycenia wspólny mianownik. Trudno jednak w tej obszernej formule nie
dostrzec piętna, jakim Boarding House Reach obarczone. Brak spójności bowiem,
to problem zasadniczy i ponad nim, jakbym się nie starał, nie daje rady przejść do porządku dziennego. Nawet jeżeli te kilka powyżej wymienionych utworów cieszy ucho
sprawną, czasem nawet genialną żonglerką analogowymi brzmieniami organów, czy różnej maści innych elektronicznych wynalazków, wraz z soczystymi gitarami przywołującymi ducha
bogatego muzycznie przełomu siódmej i ósmej dekady XX wieku - interesującej fuzji rocka,
bluesa, soulu, jazzu i funku, to ciężar niezgrabności pozostałych ściąga krążek jako całość, w otchłań z dużym jaskrawoczerwonym napisem “nosz kurwa mać,
p-r-z-e-k-o-m-b-i-n-o-w-a-n-e”.
P.S. Jestem pewny, że się nie znam, mój niewyrafinowany gust, w sensie “kiedy człowiek już się pogodzi, że ma słaby gust i w 9/10 przypadkach podejmuje złe decyzje, to żyje się jakoś łatwiej” nie pozwala mi rzecz jasna docenić geniuszu
White’a.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz