Jaka to bolesna atrakcja, kiedy po obejrzeniu bardzo oczekiwanego filmu następuje we mnie w
sporym stopniu nadziei anihilacja. Nie tego się spodziewałem, zupełnie
inaczej pozwoliłem sobie wyobrażać drugi obraz Alexa Garlanda. Zamiast obserwacji
logicznej ewolucji jego stylu, widzę może nie deewolucję, ale na pewno brak
zdecydowania, rozmienianie się na drobne, bez podjęcia stanowczej decyzji, czy iść w stronę artystycznych ambicji (tak), czy w kierunku
mainstreamowej sławy (nie). I nawet jeśli Anihilacja nie jest typowym szablonem, bo
czuć jednak odrobinę świeżą krew wtłaczaną w formułę scie-fi, to irytują te
zagrywki których z powodzeniem uniknął twórca Ex Machiny przed trzema laty. To
taki paradoks, że film traci na próbie pozyskania – złapania większej widowni
kosztem minimalizmu formy. To przykre, że zabiegami w rodzaju zmutowanych
zwierzaków, z poziomu ambitnej futurystycznej filozofii przenosi film na
nieznośnie kiczowaty level, po czym zaraz, natychmiast próbuje zdobyć szczyty
wydumanego egzystencjalizmu, wprowadzając dodatkowo finał na megalomańską
mieliznę. Za dużo, w zbytnim chaosie, bez sprecyzowanej metody i większego
przekonania! W dodatku z kolącym w oczy nietrafnym wyborem obsady, a dokładnie Natalie
Portman, z tą jej strasznie irytującą płaczliwą emfazą, Tak przyglądam się tym „natchnionym”
wizualizacjom, obserwuję te kolorowe mutujące komóreczki i chociaż wiem, że one
tylko pretekstem lub narzędziem, by alegorycznie ukazać, iż autodestrukcja nie
jest li tylko genetycznie wpisana w nasze biologiczne istnienie, ale także w
nasz rys psychologiczny, w ujęciu indywidualnym i grupowym (tak, trochę
kombinuję) to mimo iż doceniam sens tej teorii i kwaśny, psychodeliczny trip rozważań Garlanda, to nie opuszcza mnie przekonanie, że stać tego gościa na duuużo
więcej i duuużo lepiej. Wniosek wbrew utyskiwaniom optymistyczny, że nie nastąpiła ostateczna anihilacja moich nadziei.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz