Bez silniejszych emocji w jakimś sensie ta ballada - kino drogi podług archaicznych kinowych zasad sklecone. Średniak od Eastwooda, który to średniaczek wygrywa jednak i zdobywa sympatię moją, gdyż kojarzy mi się dobrze z innymi produkcjami legendarnego Clinta, które może obiektywnie nie zawsze są oceniane najwyżej, ale subiektywnie jeśli ktoś ceni kino “niby nic się nie dzieje, a jednak” może być uznane za całkiem urocze. Niedzisiejsze, niegdysiejsze takie, z epizodami, ze scenami w zadzie pozostawiającymi współczesną polityczną poprawność - dzisiaj epizod burdelowy by nie przeszedł. Fajny wujo, trochę nieodpowiedzialny wprowadza dojrzewającego siostrzeńca w szerszy świat, pokazując mu taki przed jakim rodzice chcieliby go ochronić, a łebek puszczony w tą ryzykowną drogę, bo ma pilnować stryjka, niby chronić żyjącego luźno przez jego uzależnieniami. Fabuła z lekka naciągana i sumie wyszło jednak ja ta tytułowa piosenka - niemiłosiernie rzewnie i dość nudno, a ja będę pamiętał przede wszystkim bo raz kultowy Maurice Minnifield z Przystanku Alaska (ktoś, coś?), dwa synuś Clinta Kyle, który finalnie poszedł w ambitna muzykę, a nie aktorstwo i wreszcie tragiczne bo krótkie późniejsze losy Alexy Kenin, grającej Marlene. Ponadto klasycznie po swojemu Clincior, ładne też te wszystkie gabloty i ładnie ogarnięte realia czasu oraz miejsca, ale scenariusz bez tej mocy emocjonalnej jaką szczególnie filmy Clinta pomiędzy późnymi ejtisami, a drugą dekadą nowego millenium nieomal za każdym razem zachwycały. Każdy Eastwooda reżysera fan nie pozbawiony odruchu zdrowego krytycyzmu przyzna mi rację. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz