Zaczyna się takim jazzem swingującym jak niemalże każdy film szanowanego Woody’ego. Trochę to zwariowana komedia sytuacyjna z gatunku tych co królowały w latach pięćdziesiątych, a że Fortuna powstała już w ósmej dekadzie tegoż ubiegłego wieku XX, to też w swojej dekadzie musiała wyglądać nieco archaicznie, szczególnie gdy zauważyć że mniej więcej w tym samym czasie (dokładnie w chwilunię później) Nicholson zagrał u Formana w Locie nad kukułczym gniazdem. Wiadomo już co mam na myśli pisząc o archaicznym stylu, ale nie wyszło żenująco bowiem duet w postaci szarżującego Nicholsona i (jak go nie bardzo lubię tak tu mi gość leży) Beatty’ego Warrena daje radę i zapewne też widzowie gustujący w klasyce hollywoodzkiej w rodzaju Pół żartem, pół serio, czyli formuły „wilderowskiej” zostaną owinięci przez wspomnianą aktorską spółkę wokół paluszka. Fortuna ponadto dziwnie bardziej właśnie kojarzy mi się z charakterystyką filmów Billy’ego Wildera niż kinem Mike’a Nicholsa i to jest w sumie główna i paradoksalnie intrygująca jej cecha, jaka (uwaga pije do wstępu) co nieco może nawet przypaść do gustu za sprawą charakterystycznej maniery wielbicielom klimatu Allena, który zawsze świadomie swoje filmy sprowadzał do znamion quasi parodystyki hollywoodzkiego hitami sypania podczas owocnych lat pięćdziesiątych, czy po części nawet bardzo starej komedii przedwojennej. Tak jak widzę i słyszę tak piszę. Można się nie zgadzać, lecz przymuszać mnie do zmiany perspektywy nie radzę. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz