piątek, 22 maja 2015

Arcturus - Arcturian (2015)




Zaskoczył mnie powrót Arcturus, bo nie śledziłem już od ładnych kilku, a może nastu już lat, co w obozie Norwegów się dzieje. Miałem przekonanie, że ten skądinąd przed laty nader awangardowy band pożegnał się ze sceniczno-studyjną egzystencją i pozostanie w pamięci osób, które w latach ich największych sukcesów fanami się określało. Zaliczałem się w owych czasach do tego gremium, a La Masquerade Infernale jeszcze na taśmie, kasetą nazywanej zdarłem niemalże pod naporem ilości odtworzeń. Kontakt z dźwiękami zawartymi na tym albumie był wtedy dla mnie doznaniem z pogranicza nieomal mistycyzmu. Piekielną maskaradę smakowałem w pełnym pasji uniesieniu, chłonąłem maksymalnie zaangażowanymi zmysłami i wyjść z podziwu nie mogłem, z jaką niezwykłą w swej formie sztuką mam do czynienia. Takie to były czasy, kiedy spod wpływu grunge’u pod oddziaływanie forsowanej przez Mystic Art artystycznej awangardy świata metalu dałem się wkręcić. Starczy może tego wstępu nostalgią inspirowanego, oszczędzę opowieści weterana, który piesze wycieczki po nośnik czynił, bo kwota odłożona już na transport komunikacją miejską nie wystarczała. :) Daruje sobie tu i teraz także historycznej charakterystyki późniejszych poczynań grupy. Myślę, że odświeżę sobie w tych okolicznościach dyskografię Arcturus i w autonomicznych tekstach zdanie z perspektywy czasu w ich temacie jeszcze kiedyś przedstawię. Przejdę teraz gwałtownie do współczesności i sedna tych rozważań, czyli w ogólności o Arcturian napiszę. Podstawowa refleksja, jaka po kilkukrotnym przesłuchaniu nowego longplaya się nasuwa jest taka, iż są płyty, istnieją formuły, które sprawdzają się wyłącznie w określonych okolicznościach - miejsca i czasu. Nie jestem w stanie doświadczyć kontaktu z Arcturian z perspektywy osoby, która nigdy wcześniej nie spotkała się z twórczością Arcturus – to oczywiste! Odbieram zatem dźwięki Arcturian przez pryzmat wcześniejszych doświadczeń i myślę, że w moim przekonaniu „to nie powróci”. Nie doszukałem się pośród wielowarstwowej muzycznej materii tych podniet, które przed laty napięcie powodowały. Próbowałem przez wzgląd na sentyment czy nostalgię odczuć, chociaż we fragmentarycznej odsłonie to, co kiedyś tak intensywnie porywało. Przeświadczenie mam zatem, że czas ambitnej, nietuzinkowej muzyki, jaką Norwedzy komponowali minął bezpowrotnie, ich awangarda dzisiaj niestety myszką trąca. Miast wzbudzać lawinę komplementów nieco uśmieszek politowania wywołuje. To co u schyłku wieku dwudziestego odkrywczym było, dziś znając drogę jaką awangardowe projekty z szeroko rozumianej blackowej niszy przebyły w żadnym wypadku odkrywczym nazwać nie mogę. To zarzut fundamentalny, że Arcturus poszerzając niegdyś percepcje, współcześnie co smutne stał się przewidywalnym błaznem. Bo jak w tym miejscu inaczej pomyśleć, kiedy zawartość Arcturian to tylko zręcznie sklecony produkt z charakterystycznych mocno zmęczonych elementów. Miejscami chwytliwy, innym razem pełny rozjazdów aspirujących do przemyślanie i precyzyjnie wykreowanych dysonansów, a w rzeczywistości będący emocjonalnie jałową plastikową popłuczyną. Niczym zimny manekin, blady, bez życia – tylko ekscentrycznie przystrojony by zwieść swą nietuzinkową fasadą. To materiał drażniący kartonowym brzmieniem perkusji, irytujący wokalnym rozchwianiem i pseudo symfonicznym kiczem wylewającym się z keyboardu. To co w 1997 roku w piekielnej maskaradzie intrygowało, dziś na Arcturian nuży i mierzi. Konwencja bękartem została - odrzucona i osamotniona. Może parchami nie straszy, ale karykaturalnym obliczem śmieszy i zawstydza. Stylistyka próby czasu nie przetrwała? Nowe kompozycje jakości nie zachowały? Pewnie jedno i drugie? Odpowiedź poznam, kiedy na powrót klasykę grupy w rodzaju La Masquerade Infernale i Sham Mirrors przesłucham. Kiedy ochoty i przede wszystkim odwagi nabiorę by zmierzyć się z przeszłością. Przyznaje, że po zaznajomieniu z Arcturian obawiam się tej konfrontacji. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj