Zaskoczył
mnie powrót Arcturus, bo nie śledziłem już od ładnych kilku, a może nastu już lat,
co w obozie Norwegów się dzieje. Miałem przekonanie, że ten skądinąd przed laty
nader awangardowy band pożegnał się ze sceniczno-studyjną egzystencją i pozostanie
w pamięci osób, które w latach ich największych sukcesów fanami się określało.
Zaliczałem się w owych czasach do tego gremium, a La Masquerade Infernale
jeszcze na taśmie, kasetą nazywanej zdarłem niemalże pod naporem ilości
odtworzeń. Kontakt z dźwiękami zawartymi na tym albumie był wtedy dla mnie
doznaniem z pogranicza nieomal mistycyzmu. Piekielną maskaradę smakowałem w
pełnym pasji uniesieniu, chłonąłem maksymalnie zaangażowanymi zmysłami i wyjść
z podziwu nie mogłem, z jaką niezwykłą w swej formie sztuką mam do czynienia.
Takie to były czasy, kiedy spod wpływu grunge’u pod oddziaływanie forsowanej przez
Mystic Art artystycznej awangardy świata metalu dałem się wkręcić. Starczy może tego wstępu nostalgią inspirowanego, oszczędzę opowieści weterana, który piesze wycieczki po nośnik czynił, bo kwota odłożona już na transport komunikacją miejską nie wystarczała. :) Daruje sobie tu i teraz także historycznej
charakterystyki późniejszych poczynań grupy. Myślę, że odświeżę sobie w tych
okolicznościach dyskografię Arcturus i w autonomicznych tekstach zdanie z
perspektywy czasu w ich temacie jeszcze kiedyś przedstawię. Przejdę teraz
gwałtownie do współczesności i sedna tych rozważań, czyli w ogólności o
Arcturian napiszę. Podstawowa refleksja, jaka po kilkukrotnym przesłuchaniu
nowego longplaya się nasuwa jest taka, iż są płyty, istnieją formuły, które sprawdzają
się wyłącznie w określonych okolicznościach - miejsca i czasu. Nie jestem w
stanie doświadczyć kontaktu z Arcturian z perspektywy osoby, która nigdy
wcześniej nie spotkała się z twórczością Arcturus – to oczywiste! Odbieram
zatem dźwięki Arcturian przez pryzmat wcześniejszych doświadczeń i myślę, że
w moim przekonaniu „to nie powróci”. Nie doszukałem się pośród wielowarstwowej
muzycznej materii tych podniet, które przed laty napięcie powodowały. Próbowałem
przez wzgląd na sentyment czy nostalgię odczuć, chociaż we fragmentarycznej odsłonie to, co kiedyś tak intensywnie porywało. Przeświadczenie mam zatem, że czas ambitnej, nietuzinkowej muzyki,
jaką Norwedzy komponowali minął bezpowrotnie, ich awangarda dzisiaj niestety
myszką trąca. Miast wzbudzać lawinę komplementów nieco uśmieszek politowania
wywołuje. To co u schyłku wieku dwudziestego odkrywczym było, dziś znając drogę
jaką awangardowe projekty z szeroko rozumianej blackowej niszy przebyły w
żadnym wypadku odkrywczym nazwać nie mogę. To zarzut fundamentalny, że Arcturus
poszerzając niegdyś percepcje, współcześnie co smutne stał się przewidywalnym błaznem. Bo jak w tym miejscu inaczej pomyśleć, kiedy zawartość Arcturian to
tylko zręcznie sklecony produkt z charakterystycznych mocno zmęczonych elementów.
Miejscami chwytliwy, innym razem pełny rozjazdów aspirujących do przemyślanie i
precyzyjnie wykreowanych dysonansów, a w rzeczywistości będący emocjonalnie
jałową plastikową popłuczyną. Niczym zimny manekin, blady, bez życia – tylko ekscentrycznie
przystrojony by zwieść swą nietuzinkową fasadą. To materiał drażniący
kartonowym brzmieniem perkusji, irytujący wokalnym rozchwianiem i pseudo
symfonicznym kiczem wylewającym się z keyboardu. To co w 1997 roku w piekielnej
maskaradzie intrygowało, dziś na Arcturian nuży i mierzi. Konwencja bękartem została - odrzucona i osamotniona. Może parchami nie straszy, ale karykaturalnym obliczem śmieszy i zawstydza. Stylistyka próby
czasu nie przetrwała? Nowe kompozycje jakości nie zachowały? Pewnie jedno i
drugie? Odpowiedź poznam, kiedy na powrót klasykę grupy w rodzaju La
Masquerade Infernale i Sham Mirrors przesłucham. Kiedy ochoty i przede
wszystkim odwagi nabiorę by zmierzyć się z przeszłością. Przyznaje, że po zaznajomieniu z Arcturian obawiam się tej konfrontacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz