Tkwił od zaczątku i
tkwi do dzisiaj w Entombed niespokojny duch. Wpierw przepoczwarzenie się z
Nihilist w Entombed, rejterada kolejnych istotnych członków (Nicke Andersson,
Ulf Cederlund), permanentnie, na każdej kolejnej płycie ciąg ku odświeżaniu
formuły, a teraz względnie niedawno za sprawą konfliktów wewnętrznych i walki o
prawa do nazwy funkcjonowanie pod szyldem Entombed A.D. made in L.G. Petrov
oraz działalność kierowana pod przewodnictwem Alexa Hellida. Mają goście trudne
charaktery, a to zawsze w aktywności muzycznej wiązało się z wykuwaną w gorącej atmosferze i skrzących się iskrach wysoką jakością. Tarcia i szarpanina wespół ze względną koegzystencją silnych i
kreatywnych osobowości to przepis na status ikony, niemal zawsze. Tyle wstępu,
do meritum Panie, inaczej do rzeczy! Wolverine Blues tytuł zawdzięcza książce
Jamesa Elroy’a „The Big Nowhere”, brzmienie natomiast ukręcone zostało przez Tomasa
Skogsberga w mekce szwedzkiego death metalu, czyli Sunlight Studios. Mistrz konsolety
wzorcowo ożenił selektywność z brudem, mięcho z detaliczną precyzją. Dźwięk ze słuszną mocą bucha z głośników, jest ostry, odpowiednio intensywny i szorstki. Same
kompozycje odbiegają jednak od szablonowego death metalowego grzania spod znaku
trzech koron. Świeżość propozycji Entombed tkwiła w porzuceniu zawrotnych
prędkości, blastów i punkowych bić na rzecz przede wszystkim konkretnych
tłustych riffów sunących w towarzystwie kapitalnego soczystego groove’u. Numery
sprokurowane według tejże recepty stały się zdecydowanie bardziej chwytliwe i
atrakcyjne dla mniej zahartowanego ucha, lecz nie utraciły przy tym na
brutalności. Sporo czytelnych solówek zostało wysuniętych na przód, a one same
(i tutaj zaryzykuję bluźnierstwo ;)) sięgają poniekąd do inspiracji rosnącym w
owym czasie na sile melodyjnych trendem w szwedzkim łojeniu - tym spod znaku
sceny goeteborskiej. Jasne, że te naleciałości nie sprawiły, iż Entombed
postanowił zostać kolejną gwiazdą na miarę At The Gates, czy (o zgrozo :)) In
Flames/Dark Tranquillity. Te przebojowe wycieczki są szczęśliwie kontrowane
masą surówki uzyskiwanej przy pomocy pisków, zgrzytów i rock’n’rollowego
feelingu, a sam wyraźny i bezpośredni zwierzęcy ryk Petrova dodaje pierwotnej
mocy. I pisząc o Wolverine Blues w tonie entuzjastycznym zdaję sobie sprawę, że
wśród radykalnych fanów grupy pewnie poklasku i zrozumienia nie zdobędę. Dla
nich akurat ten krążek poniekąd końcem tej formuły w której buntowniczych
ramionach się odnaleźli. Wraz z odejściem od klasycznych, miażdżąco deathowych rozwiązań
z Left Hand Path czy Clandestine, Entombed zmiękł i z radykalnie pojmowanej ścieżki lewej ręki zboczył. Dla mnie jednak to
właśnie Wolverine Blues jest krążkiem wyjątkowym, a jego charakter najcelniej
oddaje ducha rebelii. W kolejnych latach działalności Szwedzi nie zawsze
zaspokajali oczekiwania sceny, napisze więcej, że byli odsądzani od czci i
wiary, szczególnie gdy Same Difference światło dzienne ujrzał. :) Teraz
jednak z perspektywy czasu nie ma wątpliwości, że krocząc swoją autorską
ścieżką obronili się jakością, dzięki której nawet płyty w swoim czasie niedoceniane
dziś nie są już tak bezbronnym obiektem krytyki. Od roku 1993-ego w ich muzyce
zawsze czuć było tego rebelianckiego ducha rock’n’rolla, a brutalne korzenie
mocno wrośnięte w ja zespołu nie pozwalały aby owoce zbyt mdłe były. W moim
przekonaniu z całej masy legend szwedzkiej sceny osiągnęli najwięcej i
najmocniej wryli się w historię muzyki. I nie mam tutaj rzecz jasna na myśli
sukcesu komercyjnego, ale wykreowanie stylu, który nie ma mowy by kiedykolwiek
się zestarzał lub był kojarzony z typową młodzieńczą naiwnością. Ta hybryda ogólnie postrzeganego archetypicznego rocka i piwnicznej stęchlizny hałaśliwego death metalu jest ich
i nie mam mowy by ktoś im odebrał status legendy. Nie dokona tego nawet
żenująca przygoda z sądem, przynajmniej w moich oczach. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz