Wytrawnym koneserem kina się nie tytułuje, twórczość Jana Jakuba Kolskiego znam wybiórczo, znaczy "coś tam, coś tam" oglądałem, może się zachwyciłem, a może obojętnym pozostałem - bo to kino zawsze bardzo specyficzne, gdzieś z pogranicza surowej estetyki i poetyckiego niemal zacięcia. W tych obrazach bardziej cisza gra, klimat i pewna drażniąca gierka z widzem jest prowadzona stąd trudno je rzecz jasna w kategoriach zwykłej rozrywki odbierać - one z rodzaju "zrobiłem film dla siebie, a wy próbujcie ogarnąć o co mnie tu, itd." ;) Dlatego też Zabić bobra w żadnym stopniu mnie nie zaskoczył, on tylko utwierdził w przekonaniu, że Kolski swoją ścieżką kroczy i ma głęboko gdzieś wszelkie tabu. Fajnie, bo ja też w swoich przekonaniach podobnymi zasadami się kieruje. Tyle, że to co w swojej najnowszej odsłonie zaproponował to nawet dla mnie zbyt duże stężenie filozofii "pójdę po całości" przez co wystraszyłem się odrobinę, że konserwatystą się staję. :) Nie dałem rady przebrnąć bez poczucia zniesmaczenia, z trudem pozostałem przed ekranem do końca z tym ciągle kołatającym się pytaniem w wielu wariantach - czemu to ma służyć, po co to, dlaczego akurat tak? "Ni z gruchy ni z pietruchy" wali prosto w ryj szokującymi scenami kopulacji próbując w miarę rozwoju wydarzeń udowadniać, że to przecież czyste uczucie pomiędzy bohaterami się narodziło. Dwie dusze poharatane z obciążeniami z przeszłości potrzebują bliskości, odnajdują się i nie istotne są jakiekolwiek bariery. Wiem, widzę, ale za cholerę nie rozumiem! Ok, obejrzałem i co myślę piszę, ale po co tak naprawdę tym obrazem się torturowałem tego do tej pory nie wiem. Temu bobru, znaczy temu Janu nie dziękuję! :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz