Odpalam
krążek i zdziwienie! Opad szczęki i pytanie czy samotny wielbłąd od tej pory na
motorheadowych sterydach będzie zapieprzał? Przyznaje morowe otwarcie wraz z pierwszym fragmentem numeru
tytułowego chłopaki zafundowali, prosto do przodu z niewymuszonym naturalnym
feelingiem. Ale to by było na tyle, bo od drugiej fazy w kawałku już sto
procent Lonely Kamel w Lonely Kamel i tak już do końca albumu bez większych
zaskoczeń. Fakt ta płytka pomimo zachowania wszystkich cech zasadniczych dla grupy jest jednak wyraźnie w charakterze różna od
Blues for the Dead czy tym bardziej Dust Devil. To oblicze modyfikuje przede wszystkim, brzmienie cieplejsze z mniejszą dawką piachu pomiędzy strunami, za to z
dominująca rolą bezpretensjonalnego rock’n’rollowego zacięcia. Tak jak na
dwójce Audioslave po części gościło, a w trójce muśnięcie Kyuss wyczuwałem to
czwórka tak po trosze bezpretensjonalnością The Hellacopters mi zajeżdża.
Oczywiście te porównania za daleko wybiegające, a reminiscencje powyższych
formacji to tylko luźne skojarzenia jakie mi się nasuwają. Tak to odczuwam, a
może precyzyjniej pisząc tak sobie te różne wymiary jednego stylu wielbłąda na
własny użytek archiwizacyjny opisuję. Bardzo zgrabnie Shit City jest
skonstruowane, nad wyraz płynnie, nie szarpiąc i dyskomfortu nie przynosząc. To
świetnie zaaranżowana porcja rocka, przyjemnie chwytliwa, rozkosznie bujająca
ani banalna ani przekombinowana. Zwyczajnie tajemnica sukcesu tkwi w idealnie
dobranych w odpowiednich proporcjach składnikach. Baza solidna na stonerowym wywarze
przygotowana, a do niej garść tego, szczypta tamtego i morda takim typom jak ja
się cieszy. Mam prawo do zadowolenia, bo czekałem na ten album i ogromne
oczekiwania w nim pokładałem, a Norwegowie po raz kolejny mnie nie zawiedli
dając produkt markowy z dobrze znanym firmowym szlifem i czymś, co Shit City
wśród poprzedników wyróżnia. Czwarta odsłona ich talentu, trzeci krążek, który
uwielbiam, a każdy z tej trójcy własny koloryt posiada. Udowodnił wielbłąd, że na
swoje wysokie miejsce wśród retro rockowego trendu zasługuje – bezapelacyjnie!
Szkoda tylko, że nie ma dla nich miejsca w polskiej przestrzeni muzycznej (http://www.polskieradio.pl/9/3855/Artykul/1292330,Noc-muzycznych-pejzazy-12-wrzesnia-godz-0200). Przypadkiem na nich trafiłem przy okazji sprawdzania co tam soliści po Kyuss wyrabiają. Wniosek jest taki, że młodość trzeba puścić czasem przodem.
OdpowiedzUsuńKapitalna grupa! Ci którzy chcą trafić na takie perełki prędzej czy później będą się rozkoszować fajnymi dźwiękami. Faktem też, że ostatnio sporo w takiej niszy się dzieje. Polecam Graveyard, Orchid, Pet the Preacher, Rival Sons, The Sword, Valley of the Sun i sporo innych, a to tylko ta nowa fala.
Usuń