wtorek, 19 kwietnia 2016

Pantera - The Great Southern Trendkill (1996)




Swego czasu był to ten album właściwej Pantery (czyli tej po opuszczeniu rejonów pudel metalowych), który otaczałem najmniejszą atencją, a powodem takiego stanu rzeczy nie mizerne walory kompozycji, które wysoką jakość immanentną grupie bezsprzecznie zachowały, lecz brzmienie nazbyt sterylne. I zrozumiem, gdy w tym miejscu głosy oburzenia się podniosą, że wielkiej różnicy w ukręconym dźwięku pomiędzy kultowymi Vulgar Dispaly of Power, Far Beyond Driven, a The Great Souther Trendkill nie ma, jednak dla mnie radykalna (a jednak się upieram :)) produkcja tego ostatniego przez długi czas była powodem rzadkiego sięgania po płytę. Dopiero w kilka lat po premierze w okresie, gdy brak Pantery na scenie i nowych albumów w ich katalogu dał się we znaki powróciłem do częstszych spotkań z tym „wymagającym” krążkiem. Jakież było moje zdziwienie, gdy intensywny w odtwarzaczu przepływ numerów z T.G.S.T. przyzwyczaił mnie do brzmienia totalnie pozbawionego jakiegokolwiek brudu oraz uwypuklił cechy aranżacyjne dotąd niedostrzegane. Bo jest na albumie sprzed dwudziestu laty (uwaga banał - niewiarygodne jak ten czas zapieprza) sporo ciekawych rozwiązań, no i przede wszystkim groovu, mocy i ciężaru. Kapitalną robotę wykonuje Anselmo w najbardziej chwytliwym Drag the Waters wypluwając dosadne wersy czy podkręcając napięcie w tajemniczym i hipnotycznym 10’s. Uwagę przykuwa Living Through Me (Hell’s Wrath) zakręconym riffem i zaskakującym istotnym choć chwilowym przełamaniem dynamiki w połowie numeru, jak i Floods, gdzie czyste brzmienie wiosła nagle zostaje rozjechane wielotonowym walcem, by po chwili ustąpił on miejsca niemal progresywnej solówce, która to poddaje się pod kolejnym naporem ciężarnego riffu by finalnie (ufff!) rozpłynąć się w eterycznym plumkaniu. Jednak najbardziej w pamięci utkwił mi dwuczęściowy Suicide Note, wpierw czarując uroczo manierycznym wokalem Anselmo przy akompaniamencie akustyka, by później w części drugiej tryskać wściekle jadem w raz motorycznym, raz jazgotliwym amoku. Doświadczenie zaprawdę szczególne i przyczynek do przekonania, iż legenda pomimo jasno sprecyzowanego stylu, skrajnego fanatyzmu (sic!) zwolenników poszukiwała inspirujących ścieżek nie zamykając się w hermetycznym pojemniku z napisem – nie dopuszczać świeżego powietrza. Czego bym w tym miejscu nie napisał, czy utyskiwał, czy chwalił jest to album poniżej poziomu wymaganego od legendy w żadnym jego fragmencie nie schodzący, a że trzeba czasu i zaparcia aby docenić jego walory to już kwestia osobna. Kwestia pozbawiona kontrowersji szczególnie dla otwartych głów, które doceniają intrygujące treści do systematycznego odkrywania – znaczy gdy nie ma łatwo, to jest ciekawie. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj