Swego czasu był to ten album właściwej Pantery
(czyli tej po opuszczeniu rejonów pudel metalowych), który otaczałem
najmniejszą atencją, a powodem takiego stanu rzeczy nie mizerne walory
kompozycji, które wysoką jakość immanentną grupie bezsprzecznie zachowały, lecz
brzmienie nazbyt sterylne. I zrozumiem, gdy w tym miejscu głosy oburzenia się
podniosą, że wielkiej różnicy w ukręconym dźwięku pomiędzy kultowymi Vulgar
Dispaly of Power, Far Beyond Driven, a The Great Souther Trendkill nie ma, jednak
dla mnie radykalna (a jednak się upieram :)) produkcja tego ostatniego przez
długi czas była powodem rzadkiego sięgania po płytę. Dopiero w kilka lat po
premierze w okresie, gdy brak Pantery na scenie i nowych albumów w ich katalogu
dał się we znaki powróciłem do częstszych spotkań z tym „wymagającym” krążkiem.
Jakież było moje zdziwienie, gdy intensywny w odtwarzaczu przepływ numerów z T.G.S.T. przyzwyczaił mnie do brzmienia totalnie pozbawionego jakiegokolwiek brudu oraz uwypuklił cechy aranżacyjne dotąd
niedostrzegane. Bo jest na albumie sprzed dwudziestu laty (uwaga banał -
niewiarygodne jak ten czas zapieprza) sporo ciekawych rozwiązań, no i przede
wszystkim groovu, mocy i ciężaru. Kapitalną robotę wykonuje Anselmo w
najbardziej chwytliwym Drag the Waters wypluwając dosadne wersy czy podkręcając
napięcie w tajemniczym i hipnotycznym 10’s. Uwagę przykuwa Living Through Me
(Hell’s Wrath) zakręconym riffem i zaskakującym istotnym choć chwilowym przełamaniem
dynamiki w połowie numeru, jak i Floods, gdzie czyste brzmienie wiosła nagle
zostaje rozjechane wielotonowym walcem, by po chwili ustąpił on miejsca niemal progresywnej
solówce, która to poddaje się pod kolejnym naporem ciężarnego riffu by finalnie
(ufff!) rozpłynąć się w eterycznym plumkaniu. Jednak najbardziej w pamięci
utkwił mi dwuczęściowy Suicide Note, wpierw czarując uroczo manierycznym wokalem
Anselmo przy akompaniamencie akustyka, by później w części drugiej tryskać
wściekle jadem w raz motorycznym, raz jazgotliwym amoku. Doświadczenie zaprawdę
szczególne i przyczynek do przekonania, iż legenda pomimo jasno sprecyzowanego
stylu, skrajnego fanatyzmu (sic!) zwolenników poszukiwała inspirujących ścieżek
nie zamykając się w hermetycznym pojemniku z napisem – nie dopuszczać świeżego
powietrza. Czego bym w tym miejscu nie napisał, czy utyskiwał, czy chwalił jest to
album poniżej poziomu wymaganego od legendy w żadnym jego fragmencie nie
schodzący, a że trzeba czasu i zaparcia aby docenić jego walory to już kwestia
osobna. Kwestia pozbawiona kontrowersji szczególnie dla otwartych głów, które
doceniają intrygujące treści do systematycznego odkrywania – znaczy gdy nie ma
łatwo, to jest ciekawie. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz