Marcin Koszałka to ceniony operator jak i od kultowego debiutu
(Takiego pięknego syna urodziłam) uzdolniony dokumentalista. Teraz jako reżyser fabuły, biorąc na warsztat autentyczną historię stworzył obraz który w oczach zarówno
profesjonalnej jak i amatorskiej krytyki niestety zbytniego poklasku nie zdobył. Chociaż
strona wizualna niemal jednogłośnie była chwalona to jednak scenariusz wespół z
surową realizacją nie odnalazł przychylności u widza. Dziwię się bo w moim mniemaniu, to
jeden z bardziej oryginalnych rodzimych projektów ostatnich lat, zachwycający nie tylko precyzją odtworzenia realiów peerelowskich lat sześćdziesiątych (lokacje, scenografia,
przedmioty), zdjęciami w których gra światła i cienia kreuje zimną atmosferę
oraz intrygującym patologicznym zimnym dystansem. Sporo pytań w scenariuszu zawarte, a żadnych
bezpośrednich odpowiedzi i za to twórcą należą się brawa, że widzowi gotowców
nie przygotowali tylko pozwolili na swobodną interpretację, pośród poszlak i licznych domniemań. Mnie ten przytłaczający festiwal ujęć skąpanych w półmroku i treści ograbiony z przypisów poniekąd z kinem
Smarzowskiego się skojarzył, jednak gdy dyżurny prowokator polskiego kina surową dosłownością poczucie
estetycznego niesmaku wzbudza to Koszałka pomimo brutalnej wizji więcej hermetycznego artyzmu wprowadza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz