Mistrz Eastwood bierze do swojego filmu gwiazdę w osobie
Kevina Costnera i daje mu szansę na zagranie jednej z najlepszych ról w
karierze. Tak można by tą sytuację spuentować biorąc pod uwagę dorobek
artystyczny Eastwooda i ówczesną ogromną popularność Costnera, nie do końca
przekładającą się jednakowoż na wartość artystyczną jego dokonań. Bo Eastwood
to uniwersalna wieczna legenda, a Costner to tylko dobry rzemieślnik, który
doskonale czas własnej popularności wykorzystał, by sporo grając z rzadka usatysfakcjonować
czymś ponad standardowe, poprawne odegranie roli. Oczywiście można się z tym
osądem nie zgadzać, posiadać własne nawet skrajnie odmienne zdanie, bo przecież
spostrzegam te dwie postacie w zdecydowanie subiektywny sposób przez pryzmat
przede wszystkim sympatii, jaką darzę filmową działalność Clinta Eastwooda i
sporego dystansu do przeszacowanej wartości aktorskiej Costnera. Zadajcie sobie
jednak pytanie gdzie jest w obiektywnej hierarchii tuzów kina dzisiaj jeden, a gdzie drugi? Ha! :)
Potrafię jednakowoż docenić kilka kreacji Costnera i w przypadku postaci Butcha Haynesa zasługuje on na komplementy, bo zwyczajnie świetnie wcielił się w rolę, w
której to oddał autentycznie i przekonująco skrajne emocje jakie targają
dorosłym człowiekiem, który ograbiony z beztroskiego dzieciństwa już od gówniarza musi stykać
się z ohydztwem tego świata. Porzucony przez ojca bez większego wsparcia ze
strony matki przyspieszony kurs dorosłości przeszedł, stając się niestety zimnym i bezwzględnym łotrem skrywającym pod grubą skórą oznaki
człowieczeństwa. I tego "bandziora" ślepy los w ekstremalnych okolicznościach
z dzieciakiem pozbawionym ojca skojarzył i dał szansę na odkrycie siebie we względnie lepszym świetle. Ta metamorfoza nie jest łatwa i z pewnością nie ma nic wspólnego z
bajką, gdzie łotr szlachetny się staje. Życie jest skomplikowane i bezbolesnych
recept nie proponuje, a osobowość ludzka spaczona za młodu bardzo rzadko
wewnętrzny spokój i harmonię odnajduje. Brawa rzęsiste mistrzowi Eastwoodowi się
należą za ten wielopłaszczyznowy dramat, gdzie wyczerpująco merytorycznie i
atrakcyjnie fabularnie tą poruszającą historie opowiedział. Zrobił to w
charakterystycznym dla siebie stylu, podkreślając największy atut, jaki w jego
filmach dostrzegam. Mianowicie w autorski sposób wybornie warsztatowo potrafi
opowiadać o uniwersalnych wartościach bez kiczowatego nadęcia z ogromną roztropnością i wytrawnym poczuciem humoru (groźba i fakt – kumasz różnicę,
cukierek albo psikus czy komiczna przyczepa gubernatora). A Perfect World to
bezwzględnie jedno z najlepszych dokonań wielkiego Clinta i jeśli jest jeszcze
ktoś kto jakimś cudem tego obrazu nie widział niech prędko nadrabia tą zaległość. Emocje gwarantowane.
P.S. Nie mogę pominąć też roli „bzyka”, niniejszym to czynię oddając mu należne ukłony. Naprawdę świetnie się chłopak spisał. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz