Lata
dziewięćdziesiąte to pamiętam był wysyp ekranizacji powieści Johna Grishama i
nawet taki ambitny mag kina, jakim Francis Ford Coppola nie omieszkał wziąć na
warsztat prozy tego poczytnego autora. Zaklinacz deszczu okazał się klasycznym
sądowym dramatem niby od sztancy, a jednak w mojej pamięci po latach pozostał i
tylko w niewielkim stopniu w mocno kwestii standardowej realizacji poddał się
upływającym latom. Z pewnością czas nie zdewaluował zawartości merytorycznej
i przesłania w nim zawartego. To historia młodego z ambicjami prawnika,
cholernie zmotywowanego do pracy, ale przez wzgląd na etos, nie ze względu na
pieniądze. Takiego nieopierzonego zdolniachy, bez owijania w bawełnę, naiwniaka
z sumieniem jeszcze w miejscu w którym stare wygi wyłącznie fundusz emerytalny
z wieloma zerami posiadają. Wokół niego same niemal hieny w idealnie skrojonych
garniturach od modnych projektantów, wspierani armią kupionych za srebrniki
niewolników. Pozbawionych wszelkich skrupułów krwiopijców dla których dylematy natury
etycznej istnieją wyłącznie w dowcipach. Może to i w warstwie emocjonalnej taki
banał, moralizowanie dla efektu, ale tak starannie zrealizowane i czerpiące
pełnymi garściami z tradycji kina, że pomimo tych dosyć jaskrawych oczywistości, grubo
szytych uogólnień nadal po latach byłem w stanie emocjonalnie się zaangażować i
wzruszyć. Właśnie tego od wartościowego kina oczekuję i cieszę się, że ponownie
mogę napełnić swą wrażliwą duszę treściami oczywistymi o wysokim współczynniku
człowieczeństwa, karmiąc sumienie złudzeniami, że gdzieś wokół są jeszcze ludzie, którzy nie mierzą wszystkiego pieniądzem. Serio, nie ironizuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz