Dwójka i trójka Riverside doczekała się w końcu na stronach NTOTR77 uwagi, niestety w okolicznościach smutnych, bo zaskakująca śmierć Piotra Grudzińskiego w kontekście Second Life Syndrome i Rapid Eye Movement nie może zostać pominięta. Nakazuje ona spojrzeć z jeszcze głębszej nostalgicznej perspektywy na istotę twórczości grupy, zadając sobie także pytanie o przyszłość formacji w obliczu poniesionej straty. Droga Piotra dobiegła kresu, jednak mam ogromną nadzieję, że Riverside podniesie się po tym ciosie dopisując kolejne wspaniałe rozdziały w postaci albumów do swej sukcesywnie i z sukcesem rozwijanej kariery. Jasne, że nie będzie to proste, gdyż charakterystyczne, pełne przestrzeni gitarowe rzemiosło Grudzińskiego miało istotny wpływ na estetykę nagranych krążków. Jakby to jednak nie zabrzmiało okrutnie nie ma ludzi niezastąpionych, a świeża krew dostarczona do krwiobiegu nierzadko popychała grupy po przejściach do stworzenia dzieł wybitnych lub przynajmniej stawania na wysokości zadania. Nie mam w tym miejscu pewności gdzie będzie Mariusz Duda z Piotrem Kozieradzkim, Michałem Łapajem i następcą "Grudnia" za lat kilka, nie mam także obaw, że sczezną w zapomnieniu, bo mają odpowiednią determinację i pasję do tworzenia rzeczy niezwykłych. Widziałem to w ich działaniach na żywo podczas ubiegłorocznej jesiennej trasy koncertowej, było czuć dlaczego grają i że jeszcze w żadnym wypadku nie był to szczyt ich możliwości. Wykorzystałem dzięki zbiegowi okoliczności ostatnią szansę by ujrzeć ich na scenie w czteroosobowym składzie, wtedy nawet w najczarniejszych myślach nie spodziewając się nieszczęśliwego obrotu spraw. Moja głęboka fascynacja Riverside w miarę krótka, lecz znajomość z ich albumami już od debiutu praktykowana. Coś jednak nie zaskakiwało i musiało sporo czasu upłynąć bym zaczął dostrzegać w pełnym blasku artystyczny potencjał jaki zawsze w nich tkwił. Nadszedł w końcu ten moment o czym w poprzednich refleksjach w temacie Riverside pisałem, stąd nie będę się powtarzał i na wartości merytorycznej albumów z 2005 i 2007 roku się skupię. W moim przekonaniu Second Life Syndrome i Rapid Eye Movement to dwie strony tej samej monety, o tym samym nominale i tego samego rzecz jasna stopu. Osadzone w immanentnej dla warszawiaków stylistyce, konsekwentnie rozwijające wypracowaną estetykę, zakotwiczoną równie mocno na twardej metalowej podstawie jaką konkretne riffy zapewniają jak i przebogatych rozwiązaniach czysto progresywnych. One fenomenalnie zaaranżowane w spójną całość z istotnym udziałem niebanalnej nowoczesnej elektroniki i klawiszowej tradycji oraz rytmicznych rozwiązań jakie intrygująco bujające basowe linie i perkusyjne bicia dostarczają. Nie ma na tych krążkach dominacji jednego składnika ani nawet odrobiny mdłych, jałowych nut. Egzaltowana zaduma przenika się z chwytliwym drajwem, kołyszące fragmenty w symbiozie współistnieją z dosadnym ciężarem - napięcie permanentnie podkręcane koegzystuje z luzem. Wszystko wyważone z aptekarską precyzją, homogeniczne i zaaranżowane z udziałem czystej artystycznej wrażliwości. Prawdziwa dźwiękowa przygoda w świecie nut przynoszących autentyczną rozkosz.
P.S. Tak na marginesie napiszę, że pamiętam zakup Second Life Syndrome i moją złość, że wyłącznie w formie digipacka wydany, a że do nośników mam praktyczne podejście nigdy za tego rodzaju kartonowym i przez to nietrwałym sposobem wydawania płyt nie przepadałem. Pogodziłem się w końcu z myślą, że za jakiś czas przetarć na grzbiecie nie uniknę, a zerkający z półki krążek drażnił będzie swą spaczoną estetyką. Dzisiaj nie drażni, czasy się zmieniły. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz