Tim Roth w małym, w znaczeniu
kameralnym obrazie o wielkich, w rozumieniu wartościowych rzeczach. W roli
zwyczajnej, nieprzestylizowanej i nieprzeszarżowanej, naturalnej i w tej
autentyczności sporo sympatii zaskarbiającej. Z powściągliwą mimiką o dużym
znaczeniu drobnych drgań mięśni twarzy, z emocjami kontrolowanymi, wewnątrz
utrzymywanymi, maluje on detalami portret człowieka smutnego, doświadczonego
tragedią, którego życie nie potoczyło się zakładanym szczęśliwym torem.
Człowieka cierpliwego, ciepłego, wyrozumiałego i opiekuńczego, oddanego
wymagającej fizycznie i psychicznie pracy i w niej poniekąd rekompensującego
sobie emocjonalne deficyty, swoistą
dezercję z właściwego pola walki. W życiu zawodowym otaczają go bezlitosne
choroby i cierpienie ustawiczne, a taki stan rzeczy nie sprzyja pozbyciu się
głęboko wrośniętej traumy. Widz obserwuje kolejne epizody, rodzinne więzy, nowe relacje z pacjentami i zadaje sobie pytanie (przynajmniej ja tak miałem) kiedy braknie mu
siły, czy jeśli to nastąpi sam zrezygnuje z walki. Cierpienie bez względu na źródło wszelkiej nadziei
pozbawia i nikt kto sam nie doświadczył jego okrucieństwa nie ma prawa do
oceniania decyzji człowieka poddawanego takim katuszom!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz