niedziela, 21 lutego 2021

Pearl Jam - Vitalogy (1994)

 


Trudno mówić abym był wyjątkowo lojalnym fanem Pearl Jam(u), kiedy odkąd zrobiłem pierwsze odsłuchy dwójki żaden kolejny album jankesów nie wszedł w moim przekonaniu na poziom tandemu krążków startowych, a rozpoczęta już wówczas w roku 1994 na dobre transformacja w obrębie charakterystyki melodyki nigdy mnie do siebie w stu procentach nie przekonała. Stąd kiedy ta legendarna ekipa zaczyna promocję kolejnego polskiego gigu od zaj****** kosmiczną ceną wejściówki, to szybko godzę się z faktem iż nigdy największych evergreenów na żywca nie usłyszę. Vitalogy odbieram obecnie jako ostatni album który siedział jeszcze (choć jedną już tylko nóżką) w kapitalnym przebojowym szlifie i choć (jak już mam nadzieję wyraźnie zaznaczyłem) kompozycje z Vitalogy w ogólności tylko częściowo pachną debiutanckim Pearl Jam(em), to na tle tego wszystkiego co nagrali w przeciągu kolejnych lat wyróżnia się klasycznym podejściem do popem stuningowanego grunge'u. Jedyną stałą zawsze pozostawały u nich nagie emocje, a zawdzięczali to raz dramatyzmem przesiąkniętym aranżacjom, dwa wokalnym możliwością Veddera, a później jeśli idzie o warstwę instrumentalną surowym korzystaniem nawet z folkowych inspiracji, to ja z pełnym przekonaniem dialog nawiązywałem i nawiązuję wciąż z płytami z lat 1991-1994. Vitalogy jest w tym towarzystwie naturalnie na ostatnim stopniu pudła, ale w porównaniu z pozostałymi pozycjami w dyskografii (uwaga, nie twierdzę że ich fani są głusi - to ja mogę być pozbawiony odpowiednio wrażliwego słuchu) właściwie na wszystkim wzwyż rządzi programowa monotonia. Innymi słowy w przypadku Pearl Jam zanurzam się wyłącznie w retromanii, wznosząc mimo wszystko wciąż żarliwe modły by kiedyś jeszcze mnie zaczarowali. Póki co trzy ostatnie albumy tylko fragmentarycznie były w stanie to uczynić - ale o tym już w ich "reckach" pisałem. Dziękuję zatem za chwilową uwagę. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj