Obejrzany grubo ponad miesiąc temu i wówczas też automatycznie, na gorąco zostały spisane wrażenia, lecz złośliwość przedmiotu (smartfon), a dokładnie jego nagły zgon spowodował utratę pierwotnego tekstu i to jak się okazało bezpowrotnie. To też żeby w pamięci przywrócić główne wątki poddane refleksji koncentracja niemal jogina była konieczna, a i tak zapewne te kilka zdań poniższych to tylko szczątkową zbieżność myśli sprzed miesiąca i tych bieżących, przez czas skorygowanych. Pamiętam że historia Harry'ego Hafta (Hercka Haft) polskiego Żyda na powojennej emigracji za oceanem, wracającego pamięcią do pobytu w obozie koncentracyjnym i tam wówczas starającego się zachować życie dzięki swoim bokserskim umiejętnościom, natychmiast skojarzyła mi się z ostatnio u nas nakręconą historią Zbigniewa Pietrzykowskiego. Jednak Mistrz (Macieja Barczewskiego) zwyczajnie nie umywa się technicznie i warsztatowo do tego co po książkowo hollywoodzku i klasycznie, ale jednak wciągająco, udało się opowiedzieć weteranowi Barry'emu Levinsonowi. Tak samo mimo wszystko bardzo dobra rola Piotra Głowackiego, to tylko trafione intencje i niezła charakteryzacja, lecz wciąż jednak cień doskonałej kreacji Bena Fostera. Tak jak pisałem że filmowy hołd oddany Pietrzykowskiemu powinien być na wyższym poziomie artystycznym, a był się okazał lichą technicznie i merytorycznie robotą, bez znamion ambicji i jakiegoś pomysłu wychodzącego ponad nawet półprzeciętność, to nie mam takich odczuć w stosunku do obrazu Levinsona. The Survivor bowiem posiada wszystkie walory doskonale przemyślanej historii biograficznej, która wiąże możliwości realizacyjne z umiejętnościami ekipy za tą realizację odpowiedzialnej. Mam tu na myśli, że niby sztampowo, według wszystkich od dziesiątek lat sprawdzonych wzorców ale przez to doskonale, bo w żadnym stopniu amatorsko. Tym samym przeżywanie tej sugestywnej szczególnie w retrospekcjach historii, to mocne doświadczenie emocjonalne z kategorii doświadczania na ekranie tak wizualnie jak i moralnie wstrząsającego. Straszne czasy, podłe instynkty w nich rządzące i ogromna determinacja człowieka walczącego o przetrwanie. To robi wrażenie i nie sposób na zimno oglądać wszystkich tych okropności, ale film Levinsona to też dobra od strony psychologicznej robota, tak dzięki uwypukleniu w założeniach scenariusza jak i w doskonałej głównej kreacji aktorskiej cech wewnętrznego zmagania się z demonami przeszłości, towarzyszących interakcjom bohatera z drugoplanowymi postaciami obsadzonych znanymi nazwiskami. Charakteryzacja poza tym naturalna, bez nadmiernego epatowania brutalnością współczesnych sterylnych filtrów i scenografia nie szczędząca pieniądza, z drugiej zaś strony widowisko na hollywoodzkich zasadach poprowadzone, w wątkach powojennej "kariery" i kluczowej walki z legendarnym Rocky'm Marciano ekscytujące, a w wrażliwie rozpisanym epilogu wzruszające. Wniosek więc taki mam, że niestety w możliwościach jesteśmy i będziemy daleko za jankesami, ale też brak naszym dzisiejszym twórcą nie tylko potężnego wsparcia finansowego jak i też tymczasem artystycznej maniery zdolnej do tworzenia po prostu znakomitych filmów środka. Filmów z powodzeniem łączących potencjał komercyjny z dramatyczną wartością opartych na faktach historycznych. W tym konkretnym przypadku bokserskiego biograficznego dramatu dla wrażliwców.
P.S. Chociaż (jeśli nawet wertować karty polskiej kinematografii pobieżnie) potrafiliśmy to świetnie robić lata temu, o czym bardzo przecież hollywoodzkie z natury Jak rozpętałem drugą wojnę światową przypomina. Ale teraz... teraz to jest lipa - nie wiem, może należy winić okres po transformacji ustrojowej i wszystkie te wizualnie półamatorskie hity/szity lub czasy odlotu w kino moralnego niepokoju, które jak ognia unikało rozmachu. Temat jest do dyskusji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz