poniedziałek, 7 marca 2022

Eddie Vedder - Earthling (2022)

 


Katując obecnie nowy krążek Immolation, dla równowagi w momentach uzasadnionego jego wiadomym ciężkim i minorowym nastrojem przesytu, sięgam do tej właśnie płytowej nowości i zatapiam się wówczas w zupełnie innej formule muzycznej. Co myślę o współczesnym obliczu Pearl Jam, nie raz już miałem okazję na stronach bloga wyrazić i nie broniłem się aby dać wprost do zrozumienia, że po chwili wahania przyjmuję w związku z premierami, finalnie co raz to nowe na klatę rozczarowania. Co myślę o solowych albumach Eddie'go, jeszcze takiej szansy by odczucia opisać sobie nie dałem, lecz zapewne gdzieś pomiędzy wierszami pisząc o ostatnich materiałach PJ, poniekąd stosunku do owych zaznaczyć nie omieszkałemUkulele Songs świadomie jak dotąd zignorowałem i cały solowy dorobek Veddera spostrzegam wyłącznie przez pryzmat znakomitego filmu Seana Penna, z którym oczywiście jego debiut piosenkowy pod własnym nazwiskiem powiązany. Do rzeczy jednak!  Na Earthling patrzę jak na zdecydowanie nowe otwarcie i jak na album wielce różnorodny, a przez to chociażby z tego punktu widzenia ciekawy, bo wymuszający przynajmniej uwagę, bowiem aby dostatecznie wiarygodnie go docenić, należy odpowiednio dużą porcję czasu jemu poświęcić. Rozpiętość stylistyczna Earthling znaczna i wszelkie wpływy inspiracyjne jej równe. Na pewno płyta to rasowo rockowa, nawet jeśli jej folkowo-balladowy charakter w kilku miejscach na podobieństwo dotychczasowych pomysłów stylizowany. Kilka może z tej nowej porcji wpadających w ucho numerów, z powodzeniem także odnalazłoby się na ostatnich krążkach macierzystej Eddie'go formacji i na wizerunku grupy większej piętna różnicującego by owe kawałki nie odcisnęły. Taki to koncept otwarty i chyba w założeniu większości granic pozbawiony, a że podczas odsłuchu skojarzenia płyną tak wszędzie gdzie do tej pory Vedder z własnymi i kolegów współpracujących ideami muzycznymi docierał, jak i że w recenzjach najczęściej można spotkać porównania do twórczości Toma Petty'ego i Bruce'a Springsteena, to nie ukryje że bigosik jest bogaty. Ponadto dużo też względnych zaskoczeń w postaci orkiestracji, chyba nazbyt lajtowych country akcentów (w duecie z Eltonem Johnem), czy wprost mało wyrazistych, lecz na pewno skupiających w sobie dość solidną wiedzę na temat aranżacyjnych smaczków - akcentów wprost z obszernej historii muzyki popularnej wyłuskanych. Sprawia wszystko powyższe, że  Earthling raz nie posiada wiodącego indywidualnego sznytu, dwa zbudowany jest tak szczwanie, by może jak największą grupę odbiorców chociaż połowicznie zadowolić (ja przytulam namiętnie zajebiście pod The Cult podjeżdżający The Dark oraz całkiem drapieżne Good and Evil oraz Power of Right i wtedy jestem jestem happy) oraz po trzecie aby oddać ikonie to co ikonie należne (podkreślam raz jeszcze) aranżacyjnie dojrzały. No ale to wciąż mało! Za mało by mi się po tych kilku tygodniach od premiery jeszcze powracać chciało i za mało przekonująco, by zdecydowanie bardziej ekscytującej konkurencji sprostać. To dotyczy zarówno Veddera solo, jak i (będę uparty) Veddera z zespołem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj