środa, 30 marca 2022

Dawid Bowie - The Next Day (2013)

 


To naturalnie nie podlega dyskusji, iż każdy krążek sygnowany nazwiskiem Davida Bowie'go poddawany recenzenckiej krytyce, powinien być analizowany z jak najszerszej perspektywy, tak precyzyjnej wiedzy o wszystkim do czego Bowie muzycznie przyłożył swoją rękę i w czym umieścił choć odrobinę przebogatej intelektualnej myśli, jak również do takiej ambitnej pracy powinni zabierać się wyłącznie zawodowi specjaliści od lat filetujący nożem krytyki dzieła popkultury, doskonale orientujący się w przemianach zachodzących w owej, więc pokrótce zmierzam do tego iż nie powinienem to być JA! Nie wypada mi nawet po cichu myśleć że DOROSŁEM do całkowitego zrozumienia twórczości ikony, choćbym miał już całkiem pokaźny bagaż odsłuchowy pop-rockowego Olimpu, bowiem nie mam prawie żadnego dotyczącego właśnie Bowie'go i tym samym samowykluczenie jest w tym miejscu zasadne. Nie pisałbym jednak tego tekstu, gdybym nie dał sobie malutkiego prawa do wyrażenia wprost opinii czy w ogóle to The Next Day podoba mi się tak bardzo, jak bardzo byłem oczarowany i jakie wrażenie na mnie wywarł jego ostatni, tuż przed śmiercią wydany krążek. Bez skrupulatnej orientacji we wszystkim co Bowie nagrał przez chyba ponad czterdzieści lat zanim powstał The Next Day i ograniczony wyłącznie do znajomości tegoż oraz wspomnianego fenomenalnego Blackstar odpowiadam, iż słyszę w kompozycjach z TND aranżacyjne i instrumentalne motywy oraz wokalne detale, które zachwycają i każą jednoznacznie stwierdzić, iż wyobraźnia Bowiego pozbawiona była jakichkolwiek ograniczających świadomość muzyczną granic i to nie tylko tych około rockowych, mimo iż oczywiście album to twardo osadzony w estetyce pop-rockowej. Mam tu na myśli fakt, że quasi orkiestrowy charakter nawiązujący myślę wręcz do musicalowych tradycji (przykładowo You Feel So Lonely You Could Die) nie wychodzi jednak poza ramy dość kameralnie rozumianych konstrukcji, w których nawet nie liczy się jakiś chwytliwy sznyt, lecz jest podporządkowany atmosferze jaką The Next Day w całości miał wywoływać. Zakładam, bowiem tak jak mi wrażenia słuchowe podpowiadają, że miał być to album stylistycznie bogaty, ale mimo to tak zwarty jak to tylko możliwe, biorąc pod uwagę fakt zamknięcia w nim aż 14 piosenek w niezbyt jak się okazuje długim czasie trwania. Tutaj właśnie uważam tkwi najjaskrawsza różnica pomiędzy Blackstar, a poddawanej mojej amatorskiej ocenie płycie z 2013 roku - że tutaj Bowie nagrał po prostu godne uznania, bowiem ciekawe, ale jednak piosenki, pozbawione jednakże walorów hitu - nawet w kontekście przecież na swój sposób zawsze nieszablonowych przebojów dotychczas przez mistrza wylansowanych. Problem mój więc polega na tym, iż każda z kompozycji będących istotnym elementem składowym genialnego efektu finalnego uzyskanego na Blackstar po pierwszym odsłuchu zostawała w głowie jako odrębna i posiadająca swój chwytliwy koloryt, paradoksalnie będąc znacznie bardziej złożoną niż każda jedna z The Next Day. Bez względu jak wiele Na Blackstar jazzowych wpływów i mistrzowskiego posługiwania się połamaną frazą, to nie mam wątpliwości iż 7 utworów zamkniętych w 42 minutach tejże, przerasta te 53 minuty The Next Day już na poziomie wyrazistości. Nie mówiąc już o niepokoju jaki krążek wydany przed ponad sześciu laty jest w stanie we mnie wywołać i całym tragicznym kontekście związanym z jego premierą. Tak uważam, przepraszając że w ogóle pozwoliłem sobie wyrazić własne odczucia. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj