Bliżej zdecydowanie Colony wydanego dwa lata wcześniej Whoracle, niż mającego premierę zaledwie w rok później (lipiec 2000) Claymana. Tak pod względem treści, jak formy - także, a może najbardziej tej związanej z wizualnym oddziaływaniem obrazu z okładki. Kto zna obydwie, a dokładnie wszystkie trzy, wie o czym mówię i pamięta też doskonale te złożone kompozycje jakimi wówczas zespoły metalowe ozdabiały fronty swoich albumów. Ja pamiętam i z pamięci nie mam problemu przywołać ich na zawołanie i kojarzę też (choć już może nie aż tak precyzyjnie), że Colony po premierze, to się chyba za zachowawczość ze strony sympatyków dostało i być może taka reakcja była jednym z ostatecznych powodów, że kolejny krążek muzycznie okazywał się dość wyraźnie stylistycznie odmieniony, a i te zmiany też nie wszystkim tak w stu procentach przypadły do gustu i co bardziej radykalni entuzjaści starej twarzy zespołu, In Flames skreślili. Tak źle, tak niedobrze - taki morał z tej historii wynika, więc na przyszłość dla młodych twórczych rada, iż może należy po prostu robić swoje, niźli sugerować się opiniami z założenia stale niezadowolonych fanów. :) Teza z której wyprowadziłem wnioski oczywiście z lekka podkoloryzowana i upraszczająca ogląd rzeczywistości, bo musiałbym przewertować archiwum magazynów muzycznych, aby zyskać pewność, dowiadując się dlaczego Clayman poszedł tak mocno w sterylną chwytliwość, kosztem aranżacyjnego brudu, jaki jeszcze na Colony był wyczuwalny. To co powyżej to w kwestii historycznego rysu - występujących też pod koniec lat dziewięćdziesiątych okoliczności. Natomiast mówiąc o moim stanowisku i opisując krótko z czym konkretnie mam do czynienia, to akurat wciąż z napędzanym maidenowymi patatajkami bardzo goteborgskim melodyjnym (sic :)) death metalem, z dodatkiem ogromnego upodobania do miksowania gładkiego z szorstkim, co finalnie dawało względnie gładkie! Colony jest soczyste, mimo że brzmienie za bardzo dudniące i Colony jest emocjonalnie porywające w ogóle, a w szczególe ciężkie całkiem całkiem, potężne nawet nawet i gęste, jeśli uda się ze ściany łomotu wychwycić detale. Podsumowując zadam sobie pytanie i napiszę, że jak wracam do In Flames i wracam do In Flames właściwie tylko do tego najtisowego, to czy wolę Colony, Whoracle, a może The Jester Race przykładowo? Odpowiedź jest jednoznaczna, lecz powód już nie bardzo, bo nie rozumiem dlaczego wybieram bohatera tego tekstu w tym układzie płytowym na końcu?!
P.S. Jak sobie teraz, już po spisaniu myśli luknąłem w archiwum gazetek, to opinie sprzed lat nie tak jednogłośnie głoszą stagnację na wysokości Colony, bo są pośród nich i takie, które uznawały iż Colony to pierwszy sygnał, że muzyka IF się wkrótce mocno zmieni. Wróżki? :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz