Tak się zdarzyło, że ostatnie tygodnie to wysyp albumów wokalistek, a może trafnie byłoby je określić współczesnymi pieśniarkami, które łączą autorski potencjał kompozytorski z głosowymi możliwościami i to niekoniecznie takimi, które opad szczeny u nauczycieli-instruktorów wokalistyki mogą wywołać. Jak sobie przeskrolujecie moje ostatnie muzyczne refleksje, to są tam właśnie przede wszystkim te dotyczące komponujących i śpiewających babeczek, a najnowszy album Lany zamyka teraz tą serię. Tym razem rozmarzona i abym zapewne nie musiał odczuwać mdłości dla kontrastu i równowagi "rzucająca mięsem" Lana zaprosiła mocną ekipę gości (kto tam gości widać już na kopercie) i opierając się na mnogości inspiracyjnej, nie przekładanej na jakiś gigantyczny przesyt pomysłów tak dosłownie, zaproponowała przede wszystkim nutę opartą o brzmienia pianina i bardzo smakowitą retro archeologię. Jednako słysząc że dziewczyna nuty słucha sporo i słucha też rad ambitnych producentów, korzystając tak z bogatej muzycznej spuścizny sprzed lat (mnóstwo tu klimatu z z przełomu lat 50/60-tych) i świetnie owe inspiracje wszczepiając do własnego alt-popowego/dream-popowego stylu i te motywy doskonale dzięki współpracy z macherami studyjnymi aranżując przez pryzmat obecnych możliwości technicznych miejsca w jakim nagrywa. I tutaj też myślę tkwi sedno mojego PROBLEMU z Did You Know That There’s a Tunnel Under Ocean Blvd, iż słucha się go dobrze i można się intensywnie nostalgicznie wzruszyć (Candy Necklace i Margaret wygrywają), ale tylko dzięki kilku numerom, słucha się go bez drzemki, bo gdyby nie rzucenie okiem (uchem bardziej oczywiście) na współczesne trendy i takie na przykład modne w hip-hopie i około hip-hopie trapowe kombinowanie w psychodelicznym klimacie (patrz A&W i wiadomo jaka młodsza koleżanka po fachu była tu sprężyną) oraz jeszcze jednej akcji w nasyconym ciekawie bitami i samplami z utworu Lany z przeszłości, to tak jak napisałem, ja bym się zanudził i myślę, że dużo bardziej krytycznie odniósł się tak do całości, jak przede wszystkim do dwóch nie bardzo stricte piosenkowych recytacji - może niepotrzebnie nabijających płycie czas trwania aż do niemal 80-ciu minut. Cztery lata - cztery płyty i chciałoby się aby może jednak Lana przyhamowała i przy następnej okazji naprawdę nagrała coś wyjątkowego i nie obraziłbym się gdyby poszła w nowoczesne elektroniczne dźwięki. Uważam że aż się prosi w jej działaniach o nowe otwarcie, jeszcze bardziej odważne, niż jak to miało miejsce przy okazji wydania jak dotąd jej opus magnum, czyli Norman Fucking Rockwell.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz