Jaki status tylko dzięki trzem okołopólgodzinnym albumom Turnstile na scenie hard core'owej osiągnęli i jaki ciężar oczekiwań już dźwigają, pochwalę się, że za sprawą wertowania upartego specjalistycznej prasy muzycznej wiem ja i wiedzą też wszyscy kumaci, którym młodzi mieszkańcy Baltimore zawrócili w głowie, a najbardziej to naturalnie wiedzą sami zainteresowani Amerykanie. Debiut który biorę właśnie w obroty jest jeszcze dość konwencjonalny, ale zawiera też w sobie pierwsze wyraźne sygnały, że Turnstile to hardcore, ale taki, który trzymając się scenicznego etosu, nie będzie powstrzymywał się od wtłaczania w agresywne riffowanie mnóstwa ciekawych smaczków, stając się już w niedalekiej jak się okazało przyszłości, zespołem odważnie łączącym surowy ciężar z atrakcyjnymi dla ucha możliwościami nie tylko typowo melodycznymi, jakie daje sznyt popowy. Nonstop Feeling tak jak i następne płyty jest krótki i zwięzły, więc te w tym przypadku zaledwie 28 minut nuty, to mnóstwo pomysłów i zmian motywów, jakie doskonała już wówczas aranżerska robota spowodowała, stąd on absolutnie donikąd nie płynie, tylko robi praktyczne wrażenie materiału przemyślanego, a u fundamentu z realizowanym konsekwentnie pomysłem na siebie. Czuć iż ten pomysł zainspirowany został sceną z końca lat osiemdziesiątych, tak jak i pierwszą połową dziewięćdziesiątych - z przyspawanym eklektyzmem z jakim na przykład wszystkim fanom ówczesnego gitarowego grania kojarzy się legenda Faith No More. Ponadto melodyjne zaśpiewy Brendana Yatesa, łączącego harmonie wokalne z kapitalnie dynamicznym skandowaniem, to raz bezdyskusyjnie "beastieboysowa" szkoła, dwa wpływ Pattona, a trzy także sposób intonacji i interpretacji innego wielkiego z tamtych czasów czyli Zacka de la Rochy, więc jeżeli zespół miał na starcie tak genialny potencjał wokalny z charyzmą sceniczną nieprawdopodobną, a do tego instrumentaliści działający bez obaw przy pisaniu, że to nie wypada i tym podobne, a ich wyobraźnia muzyczna równie nieograniczona oraz styl już wówczas oryginalny, to ja się nie dziwię, że jedynka to było tylko preludium do dwóch kolejnych fenomenalnych materiałów i nie zwolna szczebelek po szczebelku, ale niczym młody zwinny adept strażackiego fachu wspinania się do u początków założonego celu. Pytanie tylko jaki to w sumie cel, bo oczywiście stadionów nie powinni chcieć zapełniać, bo to zwierzęta sceniczne, ale takie klubowe, zatem zapewne celem był/jest ciągły rozwój i doskonalenie, a przy okazji zbudowanie sobie trwałej legendy. Tak to z perspektywy odsłuchu po kolei trzech krążków Turnstile widzę i tak też piszę, a że sami muzycy mogą być zdziwieni, iż tak ta kariera błyskawicznie fantastycznie się toczy, dając do zrozumienia że chodzi przede wszystkim o pasję, a rozgłos jest wtórnym efektem ich pracy i zaangażowania, to póki w nich wciąż taka pokora, to mój spokój o ich dalszy los tym większy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz