Historie biograficzne czarnoskórych legend muzyki zaczynają się chyba zawsze tak samo - ubogie dzieciństwo w rzeczywistości segregacji rasowej itd. Takie czasy i takie miejsce - nie wybiera się przecież gdzie się rodzi - trzeba przyjąć pecha z godnością, jeśli chce się wyrwać słabemu przeznaczeniu. ;) Clint Eastwood opowiadając o krótkim życiu Charlie’go Parkera, oczywiście poniekąd nawiązuje do tegoż stygmatyzującego pochodzenia i miejsca gdzie się wszystko zaczęło, ale obrazków z tego okresu szczędzi i gdzieś między wierszami myślę sugeruje, jak surowe warunki dojrzewania odbiły się na osobowości zmagającego się (przez cały okres pobytu na tym łez padole) z demonami saksofonisty. Skupia się jednak na Charlie’m dorosłym i Charlie’m uzależnionym od środków przeciwbólowych, w konsekwencji narkotyków oraz alkoholu, dotknięty rodzinną tragedią i jak zasugerowałem niepogodzonym ze swoim kolorem skóry, a dokładnie z tym wszystkim co z niego wynika. Pokazuje człowieka prywatnie kompletnie rozbitego, z mnóstwem problemów natury psychicznej, totalnie kładącego swoje obowiązki męża i ojca, przez ciągłe załamania nerwowe lub ataki paniki. Fantastycznego muzyka, ikonicznego głównego współtwórcę bebopu, fatalnie funkcjonującego w życiu prywatnym, a w zawodowym dziwnym fartem podziwianego bez względu na znajomość jego gigantycznych słabości i wynikających z nich problemów. Przeważają tu obrazki z trasy, w towarzystwie ligi mistrzów dzisiejszych półbogów ambitnej muzyki i zza kulis relacji wiwisekcja, które finalnie wraz ze scenami rodzinnych interakcji, tworzą portret Charlesa Christophera Parkera Jr.. Eastwood nakręcił film bardzo mroczny, mocno też hermetyczny i pozwolił Whitakerowi na aktorską szarżę, jaka dopasowała się do trudnego klimatu obrazu, jaki jednocześnie ogląda się bardziej jak film reżysera Ptaśka, czy przede wszystkim takiego kultowego smakołyku koneserskiego jakim Harry Angel, niż pracę autorstwa wielkiego Clinta. Wdzięcznie jednak Alan Parker (he he) Eastwood oczywiście asymiluje do filmu o jazzie sam jazz i buduje atmosferę zadymionych klubów, całego szaleństwa związanego z rozkwitem ambitnego improwizacyjnego stylu i pilnuje aby postaci tutaj się pojawiające ukazane były, jako wielkie inspirujące instrumentalne monstra, fantastycznie motywujące Bird'a do samodoskonalenia w przyjaznym rozwojowi swobodnym twórczym klimacie. Bird jako film hermetyczny wymaga, ale i przygnębia, skrajnie nawet nudzi, bo nie tylko jest smutny, gdyż jest też utkany z sytuacji mało ekscytujących - no chyba że widz za takowe uzna, pieczołowite posługiwanie się biograficznym psychologizmem, z przypisanym mu w tym przypadku depresyjnym sączeniem beznadziei. Uciekaniem w nią nawet, kiedy inscenizuje wątek miłosny, jaki zamiast dodawać skrzydeł, prowadzi bohaterów w otchłań wzajemnego krzywdzenia, a dla Birda własnego ja upadlania. Powstał zatem film kompletnie nierozrywkowy, mimo iż wyprodukowany w mekce filmu dostarczającego dobrej zabawy.
P.S. Tak przy okazji, podzielę się zagwozdką, która mnie niemal od zawsze gnębi, a właściwie to odkąd świadomie zaczynałem rozkminiać głębsze pochodzenie nut w jakie się wkręcałem, że jak to jest, iż czarni wymyślili uogólniając rock i inne fantastycznie brzmiące gatunki i ci sami czarni po wielu latach sprowadzili własną muzyczną spuściznę do poziomu gangsta rapu, a jeszcze gorzej sprzedali go europejskim smarkaczom z betonozy, którzy niestety zrzucili go na dno dobrego smaku, nabijając po korek wyłącznie wulgaryzmami. To pe-es proszę rozumieć mocno sarkastycznie, a nawet złośliwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz